Nocna telewizja przypomniała zjawisko, o nazwie: Międzynarodowa Wiosna Estradowa. Ktoś coś takiego jeszcze pamięta? Pytanie do roczników od siedemdziesiątego piątego wstecz.
W ramach MWE 1978 przypomniano koncert Karela Gotta z poznańskiego Teatru Wielkiego.
Obecnie czeski, a w czasach Demokracji Ludowej czechosłowacki piosenkarz, dorobił się w Pradze nawet własnego muzeum, które chętnie bym odwiedził, o ile czas pozwoli, i o ile w ogóle dojdzie do grudniowego wypadu do Stolicy naszych południowych sąsiadów.
Być może wstyd się przyznać, ale co mi tam, przecież nikt z tego powodu mnie nie zamorduje, a co najwyżej shejtuje, lecz w dzieciństwie uwielbiałem tego piosenkarza. Dla większości moich rówieśników stanowił on za uosobienie obciachu, dla mnie jednak Karel Gott był wysokich lotów Artystą, który co najwyżej śpiewał w zabawnym języku. Ale przecież dawał radę także po niemiecku czy angielsku, choć po czesku było zdrowiej i naturalniej.
Jako szczawik kupiłem w jakiejś księgarni płytę "Karel Gott From My Czech Song-Book". Zadurzyłem się w niej bez reszty. Proszę uwierzyć, słuchałem jej po kilka razy dziennie, a piosenkę "If I Were Mr. Paganini" wyraźnie wspominam do dziś. Cała płyta po angielsku, a więc światowo i z dobrego rocznika 1975. No właśnie, ja tu o Karelu Gocie, podczas gdy w tym samym czasie na świat przychodziły albumy: Rod Stewart "Atlantic Crossing", Bruce Springsteen "Born To Run", Pink Floyd "Wish You Were Here" czy David Bowie "Young Americans". Na poznanie ich wszystkich potrzebowałem jeszcze kilku lat. Na Karella Gotta także, bowiem wg mojego starczego łba, musiało się to stać najwcześniej w 1977 roku.
Niemal we wszystkich domach moich rówieśników była płyta "My Czech Favourites", na której widniał największy przebój "Lady Carneval". I kurcze wszyscy mieli, tylko nie Masłowscy. Bo w innych rodzinach płyty kupowano, u mnie nie. Ok, mieliśmy Halinę Kunicką, Mieczysława Fogga czy Zdzisławę Sośnicką, jednak żadnych cudaków zagranicznych. Nawet gwiazd z Układu Warszawskiego - czytaj: sowieckiego. By więc posłuchać "Lady Carneval", musiałem się wpraszać do kolegów, albo przed, albo tuż po przed chwilą rozegranym wewnątrz- lub międzyklasowym meczu.
Zabawnie wczorajszy film pokazał Artystę przemawiającego do poznańskiej publiczności po polsku. Z akcentem, ale po polsku. Czytelnie i zrozumiale. Że też mnie tam nie było.
Wzięło mnie teraz na wspominki. Wygrzebałem wreszcie z szafy zapomniane płyty Pana Karela. Posłuchać odwagi nie mam, tym bardziej zapodać w radiowy eter, więc proszę się nie martwić. Poza tym, dzisiaj rozpocznę od bluesa, gdyż przypadła mi w zaszczyt fuszera zastąpienia mistrza Ranusa. Pojadę na Rocha na dwudziestą pierwszą i rozpocznę od długasa Caravan, ponieważ muszę mieć czas na porozkładanie wszystkiego na stole, a poza tym Krzysztof poprosił, bym zagrał Caravan w związku z przez niego organizowanym koncertem. Będzie zatem podług jego woli.
Nachodzi mnie przy tej "KarelGottowej" okazji pewna "wspominka" zza czeskiej granicy. Przydarzyła się jeden raz, dawno dawno temu. W bardzo dziecięcych latach, kiedy nie słuchałem nawet piosenek o myszkach, żuczkach czy tym bardziej krecikach. Z Rodzicami i Elą byliśmy w Głuchołazach. Fajne wakacje. Kto wie, może nawet z tych ze staruszkami najlepsze. Jak je Tata załatwił nie mam pojęcia, ale mieliśmy pokój na poddaszu i byliśmy sami sobie. Z basenem na dworze pod klucz i żadnych intruzów. Tylko nasza rodzinka i okazjonalnie czuwający, cholerka wie jak opłacany ratownik. Takie Beverly Hills pod czeską granicą. Tata codziennie rano odwiedzał pobliską piekarnią, z której przynosił najlepsze szneki i bułki pod faworyzowaną marmoladę, a w mieszczącym się nieopodal parku strzelał do mej bramki gole, gdy właśnie wymarzyłem sobie zostać drugim Janem Tomaszewskim.
Pewnego razu skorzystaliśmy z małego ruchu przygranicznego i udaliśmy się do czechosłowackiego Jesenika. Jechało się przez wiochę Mikulowice, jakimś gruchotem autobusem, z babuszkami, które obwiązane na głowie chustami zasuwały z wioski do wioski ściskając jakiś ukryty pod fartuchem prowiant. Jesenik to miasteczko obwodem zapewne nie większe od podpoznańskiej Wrześni, co równie "malownicze". Nie pamiętam, czy była niedziela, czy dotarliśmy tam po osiemnastej, bowiem wszystko już było pozamykane. Za wyjątkiem pewnego baru, gdzie przesiadywali czescy, o pardon: czechosłowaccy nastolatkowie. Wlewali w gardło piwo i głośno dyskutowali. Wszystko legalnie i z apetytem. My z Elą o piwie nawet nie marzyliśmy, no bo jaki kurdupel w Polsce Ludowej przedwcześnie znał jego smak? Rodzice do jedzenia zamówili knedliki z kminkiem (jakże by inaczej!), do których w zestawie przydzielono jakiś gulaszowy sos. Do popitki oczywiście dawnym polskim zwyczajem herbatka. Taka w szklance w koszyczku. Tylko się przez nią z Siostrą najedliśmy wstydu. Rżnęli z nas lokalni apasze. I tyle z całego tego czechosłowackiego zajścia zapamiętałem.
W Czechach byłem jeszcze półgębkiem w 1980 roku. Tuż przed największym kryzysem. Wakacje w Karpaczu. A raczej Bierutowice-Karpacz, bo wówczas miejscowość była taką Bielsko-Białą w nazwie na rzecz Bieruta. Pasakudztwo, jak katowicki Stalinogród, który przez kilka lat straszył swą nazwą, a ludzie jeżdżący pociągiem do Katowic, by nie mieć na blankiecie nazwy "Stalinogród", kupowali miejscówkę o stację dalej. To był taki bunt. Nie wiem, czy podobnie postępowano z Bierutowicami.
Mój drugi czeski epizod wiązał się z wyprawą wyciągiem na Śnieżkę. Okropieństwo. W mrozie, zawiei i śniegu, ale granicę SE przekroczyłem. I tylko wypatrywałem jakiego mundurowego w czapce z piórkiem i podręczną giwerą, by mnie z rękoma do góry na baczność postawił. Ech, niestety nie stanowiłem jednak zagrożenia dla systemu totalitarnego.
Dorzucam foto legendarnych egzemplarzy płyt Karela Gotta. Zniszczonych, lecz wówczas nie potrafiłem jeszcze odpowiednio zadbać o okładki. Są porozklejane, przybrudzone, postrzępione... Płyty Karela Gotta nie stanowią żadnej wartości, poza sentymentalną. Mógłbym więc każdą z nich odkupić za psie pieniądze, jednak to już nie byłoby to. Mają być tamte egzemplarze. Konkretnie tamte, nie inne. Te, na których odciski moich młodzieńczych linii papilarnych. Jestem sentymentalny, więc podróbek nie podstawiam. Z jednym wyjątkiem, po latach dokupiłem drugi egzemplarz "Karel Gott From My Czech Song-Book", ponieważ właściwego naprawdę nie dało się już posłuchać. Zdarłem w nim rowki do białości. Najbardziej w piosence poświęconej Paganiniemu, która nie tylko żużoli, ale też przeskakuje. Szarpnąłem się przed laty po edycję nieskazitelną, za którą dałem nie więcej, niż kilka złotych.
A zatem z wyborczym ciiiiiii, do dzisiejszego usłyszenia...
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
==================================
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"
W ramach MWE 1978 przypomniano koncert Karela Gotta z poznańskiego Teatru Wielkiego.
Obecnie czeski, a w czasach Demokracji Ludowej czechosłowacki piosenkarz, dorobił się w Pradze nawet własnego muzeum, które chętnie bym odwiedził, o ile czas pozwoli, i o ile w ogóle dojdzie do grudniowego wypadu do Stolicy naszych południowych sąsiadów.
Być może wstyd się przyznać, ale co mi tam, przecież nikt z tego powodu mnie nie zamorduje, a co najwyżej shejtuje, lecz w dzieciństwie uwielbiałem tego piosenkarza. Dla większości moich rówieśników stanowił on za uosobienie obciachu, dla mnie jednak Karel Gott był wysokich lotów Artystą, który co najwyżej śpiewał w zabawnym języku. Ale przecież dawał radę także po niemiecku czy angielsku, choć po czesku było zdrowiej i naturalniej.
Jako szczawik kupiłem w jakiejś księgarni płytę "Karel Gott From My Czech Song-Book". Zadurzyłem się w niej bez reszty. Proszę uwierzyć, słuchałem jej po kilka razy dziennie, a piosenkę "If I Were Mr. Paganini" wyraźnie wspominam do dziś. Cała płyta po angielsku, a więc światowo i z dobrego rocznika 1975. No właśnie, ja tu o Karelu Gocie, podczas gdy w tym samym czasie na świat przychodziły albumy: Rod Stewart "Atlantic Crossing", Bruce Springsteen "Born To Run", Pink Floyd "Wish You Were Here" czy David Bowie "Young Americans". Na poznanie ich wszystkich potrzebowałem jeszcze kilku lat. Na Karella Gotta także, bowiem wg mojego starczego łba, musiało się to stać najwcześniej w 1977 roku.
Niemal we wszystkich domach moich rówieśników była płyta "My Czech Favourites", na której widniał największy przebój "Lady Carneval". I kurcze wszyscy mieli, tylko nie Masłowscy. Bo w innych rodzinach płyty kupowano, u mnie nie. Ok, mieliśmy Halinę Kunicką, Mieczysława Fogga czy Zdzisławę Sośnicką, jednak żadnych cudaków zagranicznych. Nawet gwiazd z Układu Warszawskiego - czytaj: sowieckiego. By więc posłuchać "Lady Carneval", musiałem się wpraszać do kolegów, albo przed, albo tuż po przed chwilą rozegranym wewnątrz- lub międzyklasowym meczu.
Zabawnie wczorajszy film pokazał Artystę przemawiającego do poznańskiej publiczności po polsku. Z akcentem, ale po polsku. Czytelnie i zrozumiale. Że też mnie tam nie było.
Wzięło mnie teraz na wspominki. Wygrzebałem wreszcie z szafy zapomniane płyty Pana Karela. Posłuchać odwagi nie mam, tym bardziej zapodać w radiowy eter, więc proszę się nie martwić. Poza tym, dzisiaj rozpocznę od bluesa, gdyż przypadła mi w zaszczyt fuszera zastąpienia mistrza Ranusa. Pojadę na Rocha na dwudziestą pierwszą i rozpocznę od długasa Caravan, ponieważ muszę mieć czas na porozkładanie wszystkiego na stole, a poza tym Krzysztof poprosił, bym zagrał Caravan w związku z przez niego organizowanym koncertem. Będzie zatem podług jego woli.
Nachodzi mnie przy tej "KarelGottowej" okazji pewna "wspominka" zza czeskiej granicy. Przydarzyła się jeden raz, dawno dawno temu. W bardzo dziecięcych latach, kiedy nie słuchałem nawet piosenek o myszkach, żuczkach czy tym bardziej krecikach. Z Rodzicami i Elą byliśmy w Głuchołazach. Fajne wakacje. Kto wie, może nawet z tych ze staruszkami najlepsze. Jak je Tata załatwił nie mam pojęcia, ale mieliśmy pokój na poddaszu i byliśmy sami sobie. Z basenem na dworze pod klucz i żadnych intruzów. Tylko nasza rodzinka i okazjonalnie czuwający, cholerka wie jak opłacany ratownik. Takie Beverly Hills pod czeską granicą. Tata codziennie rano odwiedzał pobliską piekarnią, z której przynosił najlepsze szneki i bułki pod faworyzowaną marmoladę, a w mieszczącym się nieopodal parku strzelał do mej bramki gole, gdy właśnie wymarzyłem sobie zostać drugim Janem Tomaszewskim.
Pewnego razu skorzystaliśmy z małego ruchu przygranicznego i udaliśmy się do czechosłowackiego Jesenika. Jechało się przez wiochę Mikulowice, jakimś gruchotem autobusem, z babuszkami, które obwiązane na głowie chustami zasuwały z wioski do wioski ściskając jakiś ukryty pod fartuchem prowiant. Jesenik to miasteczko obwodem zapewne nie większe od podpoznańskiej Wrześni, co równie "malownicze". Nie pamiętam, czy była niedziela, czy dotarliśmy tam po osiemnastej, bowiem wszystko już było pozamykane. Za wyjątkiem pewnego baru, gdzie przesiadywali czescy, o pardon: czechosłowaccy nastolatkowie. Wlewali w gardło piwo i głośno dyskutowali. Wszystko legalnie i z apetytem. My z Elą o piwie nawet nie marzyliśmy, no bo jaki kurdupel w Polsce Ludowej przedwcześnie znał jego smak? Rodzice do jedzenia zamówili knedliki z kminkiem (jakże by inaczej!), do których w zestawie przydzielono jakiś gulaszowy sos. Do popitki oczywiście dawnym polskim zwyczajem herbatka. Taka w szklance w koszyczku. Tylko się przez nią z Siostrą najedliśmy wstydu. Rżnęli z nas lokalni apasze. I tyle z całego tego czechosłowackiego zajścia zapamiętałem.
W Czechach byłem jeszcze półgębkiem w 1980 roku. Tuż przed największym kryzysem. Wakacje w Karpaczu. A raczej Bierutowice-Karpacz, bo wówczas miejscowość była taką Bielsko-Białą w nazwie na rzecz Bieruta. Pasakudztwo, jak katowicki Stalinogród, który przez kilka lat straszył swą nazwą, a ludzie jeżdżący pociągiem do Katowic, by nie mieć na blankiecie nazwy "Stalinogród", kupowali miejscówkę o stację dalej. To był taki bunt. Nie wiem, czy podobnie postępowano z Bierutowicami.
Mój drugi czeski epizod wiązał się z wyprawą wyciągiem na Śnieżkę. Okropieństwo. W mrozie, zawiei i śniegu, ale granicę SE przekroczyłem. I tylko wypatrywałem jakiego mundurowego w czapce z piórkiem i podręczną giwerą, by mnie z rękoma do góry na baczność postawił. Ech, niestety nie stanowiłem jednak zagrożenia dla systemu totalitarnego.
Dorzucam foto legendarnych egzemplarzy płyt Karela Gotta. Zniszczonych, lecz wówczas nie potrafiłem jeszcze odpowiednio zadbać o okładki. Są porozklejane, przybrudzone, postrzępione... Płyty Karela Gotta nie stanowią żadnej wartości, poza sentymentalną. Mógłbym więc każdą z nich odkupić za psie pieniądze, jednak to już nie byłoby to. Mają być tamte egzemplarze. Konkretnie tamte, nie inne. Te, na których odciski moich młodzieńczych linii papilarnych. Jestem sentymentalny, więc podróbek nie podstawiam. Z jednym wyjątkiem, po latach dokupiłem drugi egzemplarz "Karel Gott From My Czech Song-Book", ponieważ właściwego naprawdę nie dało się już posłuchać. Zdarłem w nim rowki do białości. Najbardziej w piosence poświęconej Paganiniemu, która nie tylko żużoli, ale też przeskakuje. Szarpnąłem się przed laty po edycję nieskazitelną, za którą dałem nie więcej, niż kilka złotych.
A zatem z wyborczym ciiiiiii, do dzisiejszego usłyszenia...
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
==================================
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"