niedziela, 24 stycznia 2021

THE WAR ON DRUGS "Live Drugs" (2020)






THE WAR ON DRUGS
"Live Drugs"
(SUPER HIGH QUALITY RECORDS)

****





Pierwszy w karierze live album Filadelfijczyków to w aktualnej rzeczywistości kolejna szalupa dla spragnionych koncertów dusz, a zarazem faktyczny obraz możliwości tej coraz popularniejszej w ostatnim czasie hipnotyczno-rockowej, pianistyczno-gitarowej formacji - książkowo uprawiającej indie/folk rocka.
Koncerty The War On Drugs zapewne bywają dłuższe, niż dostarczony 75-minutowy materiał na poniższe CD, jednak zadaniem "Live Drugs" nie był dokument pełnometrażowy, a próbka możliwości. Album jest miksem z różnych występów, pomimo iż nie znajdziemy tu w tym temacie stosownych informacji. Takie nietrzymanie się jednego show i celowa bookletowa dezinformacja dają pole do popisu przy tworzeniu tego typu wydawnictw. Można tu wszystko i wszystko ujdzie na sucho, bo przecież cały czas mowa jedynie o czymś na modłę reportażu, nie konkretnie wyróżnionego występu. Daje się więc zatuszować wady, tym samym dokleić jakiś najlepszy moment, który mógł udać się na przykład tylko podczas jednego występu. A więc, bez konsekwencji możemy wyciąć gorsze intro, tam dokleić najlepsze outro, pozamieniać partie gitar lub doczepić sekcję z innego utworu. Wszystko, by było perfekt. I nieuniknione, że "Live Drugs" również poddano podobnym zabiegom, bowiem takie można snuć przypuszczenia, skoro zatuszowano konkretne miejsca i daty występów. Ale nieważne, "Live Drugs" i tak cieszy. Bo raz, jest pierwszym live albumem Amerykanów w ich kilkunastoletniej historii, a dwa, na obecnej podtrzymywanej śpiączką mapie koncertowej satysfakcjonuje każde z występów wobec publiczności wspomnienie.

Podoba mi się muśnięty skrzydłem anielskiego talentu Adam Granduciel. Śpiewa pewnie, odważnie, nawet w stosunku do produkcji studyjnych jakby mniej delikatnie, choć wciąż uduchowienie, przy tym zachowując najważniejszy atut - chrypkę, jednocześnie wyduszając z siebie całą energię, bez krzty powściągliwości. No i niekiedy jeszcze cudownie rozmarzenie country'uje na harmonijce. Reszta jego kompanii czyni jedynie to, co do nich należy. Nie wybiegając poza pewien szablon, z wyczuciem prowadzą akompaniującą sekcję równym, niekiedy na półsennym transowym tempem, jakże nieobcym wszystkim szczególnie rozmiłowanym w dwóch ostatnich albumach Dragsów - "A Deeper Understanting" oraz "Lost In The Dream". I to właśnie na ich podstawie niemal w całości sporządzono repertuar tego żywca. Wyjątkiem cover Warrena Zevona "Accidentally Like A Martyr" oraz "Buenos Aires Beach" - temat z debiutanckiego albumu "Wagonwheel Blues". Tym samym grupa trochę odcina się od wczesnych dokonań, stawiając na bardziej przebojowy materiał, powstały w ostatnich siedmiu latach. I tak, głównymi punktami stoi tu aż pięć kompozycji z płyty "Lost In The Dream" ("An Ocean In Between The Waves", "Red Eyes", "Eyes To The Wind", "Under The Pressure" oraz "In Reverse") oraz trzy z ostatniego, zaakcentowanego Grammy, a i artystycznie podobnie udanego longplaya "A Deeper Understanding" ("Thinking Of A Place", "Pain" oraz "Strangest Thing"). I jeśli czegoś żałować, to przede wszystkim, że "Live Drugs" nie jest dwupłytowe, tym samym poszerzone o repertuar bardziej historyczny. Ale widocznie w tej kwestii The War On Drugs pozostawiają celowy lufcik niedopowiedzenia, zachęcając do szerszej oferty już podczas realnych występów. Bo w ogóle szansą stoi, iż to właśnie na scenie bywają na full ekscytujący. 

P.S. Wielu krytyków u The War On Drugs dopatruje się chronicznych odniesień, czy do Bruce 'a Springsteena, Marka Knopflera lub The Waterboys, bądź do nawet młodszych stażem Fleet Foxes lub Mumford & Sons. W takim układzie dorzuciłbym jeszcze szczyptę Bear's Den. Myślę jednak, że niepotrzebnie grupę etykietkujemy. Dawno temu ci panowie wypracowali autonomiczny styl, a w ich żyłach płynie charyzma. I nawet nie zorientujemy się, gdy za czas jakiś pojawi się artysta grający w stylu The War On Drugs.

A.M.