piątek, 15 stycznia 2021

THE STRUTS "Strange Days" (2020)



 

 

 

THE STRUTS
"Strange Days"
(INTERSCOPE)

****1/2

 

 

Kto wie, gdyby Luke Spiller nie zaśpiewał u Mike'a Oldfielda na albumie "Man On The Rocks", kariera jego The Struts być może rozwijałaby się ostrożniej. Chociaż, chociaż... przecież w tamtym czasie ta z Derby ekipa otwierała nawet stadionowe show Rolling Stonesów. Zatem już w okresie płytowego debiutu ("Everybody Wants") nie były z nich żadne żółtodzioby, ani materiał na typowych one hit wonder.
Najnowszy długograj, tych pełnych optymizmu angielskich glamrockowców, został sporządzony dokładnie podług tej samej receptury, co dwa wcześniejsze, a jedynie tylko jego powstawanie przebiegło w intensywnie dziarskich okolicznościach - ledwie dziesięciodniowa sesja. I właśnie tę kwestię wyjaśnia intro do ultraprzebojowego "I Hate How Much I Want You", gdzie nawet gościnnie zabawili Joe Elliott oraz Phil Collen. I podobnie, jak zaproszonych tu muzyków z Def Leppard, nie zabrakło w gościnie u The Struts jeszcze paru innych znakomitości. Bo już w otwierającym, a jednocześnie tytułowym "Strange Days", Spillerowi asystuje Robbie Williams. Utwór zmyłka, ponieważ na przewidzianej do dobrej zabawy r'n'rollowej płycie, na samym otwarciu staje ballada - prawdziwa iskierka pociechy wobec klimatu świata izolacji oraz zwątpienia. Szybko jednak okaże się, że cały ten album stoi ekscytującą podróżą dla ognistego, kolorowego i pełnego sex appealu szaleństwa. Wychodzi na to, iż całe "Strange Days" skrojono celem zapobiegania depresjom, jak i ucieczce spod noża ograniczeń oraz wszelakim klaustrofobiom. Natomiast kawałek "Strange Days" rzuca sugestię odsuwania smutków na bok  - ... gdy się potkniesz wstań, nastaw swą ulubioną piosenkę i zaśpiewaj na głos. Po czym weź głęboki oddech, a zanim się zorientujesz, zaczniesz się uśmiechać...".
Luke (facet o urodzie młodego Freddiego Mercury'ego) wszedł do świata muzyki jako kilkulatek, a wszystkiemu winien album Michaela Jacksona "Off The Wall". Z czasem Luke'a dopadli jeszcze Queen czy Led Zeppelin, chwilę później do grona faworytów doszlusowali Def Leppard, a w dalszym toku nawet The Darkness. I tak też koktajl wszystkich tych fascynacji usłyszymy właśnie na tej płycie. Zatem do dalszej zabawy naprzód marsz. Bo i w dalszym toku objawi się też kąśliwie zapodany cover Kiss "Do You Love Me" - zaśpiewany przez wokalnego przywódcę The Struts z ekspresją Rogera Daltreya, zaś towarzysząca sekcja niemal wzorcowo dopięła przymiarkę brzmienia pod glamowych Slade. I podobnego entuzjazmu nie zabraknie w nieco brudniejszym "Wild Child", gdzie metalowe riffy zainstalował Tom Morello - facet od Rage Against The Machine, ale jednocześnie ktoś, kto na niwie rocka potrafił zrozumieć i aranżacyjnie dopiąć niektóre piosenki Bruce'a Springsteena.

Jest też i nieco tanecznie, a przy okazji RollingStones'owo, co dotyczy charakternego i pazurzastego "Cool". Cóż za niesłychana energia. Oczyma wyobraźni pod naporem tego kawałka czuję drżącą stadionową płytę. Gitarowego pod Rolling Stones podłoża nie można także odmówić podrasowanemu wyskandowanym refrenem "All Dressed Up".
Na kolejny smaczek wystawiam pubową balladę "Burn It Down". Tej przyjemnie zmysłowo zawodzącej pod historycznie odległych Mott The Hoople piosence, brakuje jedynie cuchu korzennego piwa oraz świecących glanów.
Luke Spiller jako sympatyk The Strokes nie mógł również nie wykorzystać rozpanoszonej śpiączki koncertowej. No bo skoro wszystkich teraz mamy w swych domostwach pod ręką, dlaczego by nie zatrudnić takiego Alberta Hammonda Juniora - syna, było nie było, bardziej utytułowanego Alberta Hammonda, tego od m.in. "It Never Rains In Southern California". Junior zręcznie zharmonizował gitarę wraz ze Struts'owym etatowcem Adamem Slackiem, pomimo iż jego występ wydaje się tu raczej bardziej symbolicznym, niż zmieniającym losy prostej, acz chwytliwej melodii.
Wreszcie, jak najbardziej trzeba z uwagą zacumować uchem w finale płyty. Sprawa dotyczy zróżnicowanego "Am I Talking To The Champagne (Or Talking To You)". Pod naporem, tego z początku utrzymanego w stricte bluesowej tonacji kawałka, z każdą chwilą jednak nabierającego atmosfery zabawy, pod koniec nieźle jazzującego, aż poszło mi w biodra sześć minut przyjemnego rozbujania. Jakże pozytywna klamra dla tej rock-wyluzowanej płyty.
"Strange Days" usłano nutami, którymi aż pragnie się zneutralizować zaduch szarzyzny, jaki w ostatnich miesiącach stanął naszym cieniem.

 

A.M.