niedziela, 29 grudnia 2019

rumours

Pomimo, iż preferuję kompakty, wciąż nie bywam głuchy na urok winylu. Jest tylko jedno zastrzeżenie, musi się on czymś wykazać.
Przed świętami odwiedziłem coraz słabiej zaopatrzony Media Markt. Pod literką "F", podkusiły winylowe reedycje Fleetwood Mac. Same bombowe albumy: "Fleetwood Mac", "Rumours", "Tusk", "Mirage" oraz "Tango In The Night". W mojej opinii najlepszy okres, choć wiem, że bluesowych wielbicieli talentu Petera Greena nie przekonam - i nie zamierzam. Skończyło się tylko na obejrzeniu okładek. Pomyślałem, "Tango In The Night" mam ze słusznej epoki stary egzemplarz, "Rumours" też, choć podniszczone, za to na CD zremasterowany 2-płytowy ideał. Pozostałe albumy też na CD, a takie "Tango In The Night" czy "Mirage", nawet w dublach. Pogiglotałem więc okładki najnowszych reedycji, odwróciłem się na pięcie i wyszedłem ze sklepu. Dopiero w domu zaczęło mnie nękać: kup przynajmniej ten "Rumours" - na clear winylu. Wyobraziłem sobie cacuszko na talerzu gramofonu. Jak przez warstwę przezroczystego winylu będzie przebijać talerz z matą "Polskie Nagrania". Łoł, bajer. Jak to się niegdyś mawiało: cycuś glancuś. Musisz mieć - kusi diabeł podskórnie. No i stało się, nie mogłem doczekać końca świąt. Myślałem o tym "Rumours", i myślałem. A, że święta do kitu, bo tradycyjnie żołądek nawalił, to przynajmniej niech coś je wynagrodzi. Zamiast czyścić ze smakołyków stoły, łykałem sodę oczyszczoną, popijając gazowaną wodą, by ulga przychodziła szybciej. Mundi dodała: no tak, święta idą, Masłowski tradycyjnie chory. Dla jasności, moje cierpienie nie wynikało z wcześniejszego folgowania, po prostu mój organizm ze dwa/trzy razy do roku odmawia posłuszeństwa. Błahostka, średnio trzy nocne pobudki i wicie się po ścianach, bo cholerstwo nie ustaje. Tak więc, na dzień przed Wigilią ścięło mnie, że hej. Nie miałem ochoty na nic i na nikogo, a tym bardziej na życie. Dlatego sprawienie sobie prezentu pogwiazdkowego należało mi się, jak mało komu, i basta!
Modliłem się jedynie, by te FleetwoodMac'ki się jeszcze ostały. Wszak szał zakupowy, prezenty... Różnie mogło być. Pocieszałem się jednak, iż mieszkam w kraju, w którym na okrągło i w nienasyconych nakładach schodzą tylko wszelakie PinkFloydy, Queeny, Coltrane'y, Dżemy i tym podobne GunsN'Roses'owe giganty. Kto miałby więc ochotę zaryzykować Fleetwood Mac, i to jeszcze eksperymentować dziełami ery starożytnej. Tu za chwilę w tv na Sylwestrze przyłożą Zenek i Sławomir, a ja snuję obawy, że ktoś mi Fleetwood Mac wykupi. Oczywiście były wszystkie. Nikt im nawet nie zmienił w tym harmidrze lokalizacji. Choć kto wie, sprzedawcy też potrafią dowalić. Dwa tygodnie przed Gwiazdką szukałem dla Syncia ostatniego podwójnego LP Nicka Cave'a. Zaglądam pod "C", nie ma. Myślę, zerknij pod "N", bo oni pewnie traktują Nick Cave And The Bad Seeds, jako zespół. Nie pomyliłem się. Były trzy sztuki. Się młodziak ucieszył. Mnie też się od mojego ryjcia skapnęło. CD, którego nazwy oszczędzę, ponieważ nie było go jeszcze na talerzu radiowym. Poza nim, moje Pachole sprawiło ojcu zajefajne dwa t-shirty. I to takie, że... !!! Kiss oraz Queen - w słusznym rozmiarze 5 XL. Gdzie on znalazł takie cacka? Nareszcie jakiś męski sklep, bo na koncertach rozmiarówka zawsze dziecięca - do śmiesznych dwóch XL.
Wróćmy do Fleetwood Mac. "Tango In The Night" za 69,99 zł, a "Rumours" 82,99 zł. Dziwne, przecież to ta sama seria, od tego samego wydawcy, niemal numer po numerze katalogowym, hmmm... Rozumiem "Tusk", bo podwójne, ale te pojedyncze LP niech się zdecydują - albo po tyle, albo po tyle. W dziale obsługi klienta na szczęście zastałem pracownika. Zabrałem obie płyty, pokazałem w czym rzecz, i zapytałem: czy "Rumours" można podpiąć pod niższą cenę "Tango In The Night"? Pan oznajmia: 82,99, co to za cena? My takich nie mamy. Ktoś musiał porządzić się spoza działu. Żadnych "dwójek" z groszami nie stosujemy powyżej wyższych dziesiątek. Zerknął do komputera, "jasne, że zbijemy tę cenę". Zatem na "Rumours" zrobiło się 69,90 zł. Biorę, dziękuję, i już mam iść do kasy, na co dobiega mnie zza pleców: a wie pan, bo my mamy jeszcze tę akcję, kupujesz trzy, płacisz za dwie. O kurde! Tu mnie masz. Na nic grubszy portfel. Chrzanić forsę, na co ona. Wróciłem do literki "F", po chwili ściskałem w lewej dłoni (bo ja lewak) "Rumours", "Fleetwood Mac" i "Tusk". Każda w innym kolorze, choć wszystkie w barwach stonowanych, przyjaznych oczom. Dobrze, bo nie cierpię tych wszystkich żółtych, różowych czy fioletowych z czarnymi kleksami.
Wracałem do domu z tymi longami, jak gdyby był 1977, a ja właśnie kupiłem świeżo upieczone "Rumours". Tyle razy miałem to na winylu, ale zawsze coś za bardzo smażyło, szumiało, pierdziało, a teraz dźwigam nówkę! I na dobitkę, jeszcze dwie inne Fleetwoods siostrzyczki - wszystkie w chronologii album po albumie. Szczęśliwy szedłem, śpiewać mi się chciało. Chyba z żadnej płyty - w kończącym się 2019 roku - nie cieszyłem się tak, jak z tego "Rumours". Było nie było, mowa o albumie, który gości w ponad czterdziestu milionach domów. Tak tak, bo to jedna z najlepiej sprzedających się płyt wszech czasów - 11 pozycja. Tylko dziesięć milionów więcej ma "Dark Side Of The Moon", które na pozycji nr 2. Poza zasięgiem tylko "Thriller" - ponad setka.
Słucham tych płyt, grają przepięknie. Jeszcze za bardzo nie skwierczą, choć trochę jednak tak. Jak zawsze, w przypadku tego sympatycznego, acz niedoskonałego nośnika. Mam do niego miękkie serce, pomimo iż często narzekam. Bo wkurza mnie ta sztuczna moda, a jeszcze bardziej ci, którzy udają znawców, a ucho mają z rozsypującej się sklejki.
Jeśli dzisiejszy tekst nieco przydługi, można udrękę skończyć już w tym momencie. Nie nadwyrężajmy współczesnej zniecierpliwionej percepcji. Jeśli jednak nadal ktoś tkwi na posterunku, słówko dopiszę. Otóż, była sobie przy ul. Dąbrowskiego pewna księgarnia. Całkiem zamaszysta, lecz stropem doczepiona do bardziej popularnego sklypu minsnego, więc wszyscy wbijali w tamte drzwi, a w książkach oraz nielicznych płytach, zawsze pustawo. Mowa o dawno nieistniejącej miejscówce, mniej więcej vis a vis kina Rialto. Rzadko tam zachodziłem. Najlepsze płyty sprzedawano jednak przy ul. 27 Grudnia, w trzech miejscach, na odcinku od Ratajczaka po Lampego (dzisiejsza Gwarna), przez co reszta punktów obijała się ofertą o peryferia. Chociaż, bądźmy szczerzy, w tamtych latach wszystko u nas bywało peryferyjne. Mimo wszystko, zdarzało mi się jednak okazjonalnie wsadzić nos do tej księgarenki, w nadziei uchwycenia jakiejś okazji. I od razu uprzedzę, nigdy żadnej nie było. Ale pewnego razu byłem świadkiem takiego oto zdarzenia. W sklepie, poza mną, były jeszcze dwie osoby. Pani sprzedawczyni oraz rzucający się ku jej policzkowi z całusem klient. Zapewne dobry znajomy, a może nawet ktoś więcej? Właśnie spod lady poszła sprzedaż poza trybem socjalistycznego systemu, do którego teoretycznie każdy obywatel miał równe prawa. Szczęśliwcowi skapnęło się indyjskie tłoczenie (pamiętne dum dum india) "Rumours". Cena 250 zł. Jak byk stempel świecił fioletem w dolnej części rewersu okładki. Serce zadrżało, ale niestety był tylko jeden egzemplarz. Na moje zapytanie: czy ja też mogę?, pani machnęła dłonią, na zasadzie: a kysz. I takie płyty później lądowały na niedzielnych giełdach wawrzynkowych, niejednokrotnie kosztując solidnego tysiaka. Bo dobrze było być kierownikiem takiej księgarni. Zagraniczne płyty przychodziły w tak minimalnych ilościach, że w ogóle nawet nie wchodziły na półki. Ich rozdzielnictwem dysponował kieras takiej placówki, który co gorsze tytuły dawał do podziału pracownikom, zaś wszelakie Beatlesy czy Genesisy, to już tematy w jego szponach. Często widywałem dobre smaczki na tamtych giełdach, właśnie z takimi cenowymi pieczątkami. Przed kilkoma laty poznałem pracownika innej księgarni, który po tylu latach mógł pozwolić sobie na pewne otwarcie. Opowiedział mi o dawnych procedurach. O tym, co było, ile, jaki był system rozdzielnictwa, etc... Zapewniał, że do wszystkich księgarń trafiały bombowe tytuły, jednak ich ilości były tak skromne, że nawet nie załapywali się sami pracownicy. Przychodził karton z trzema płytami Pink Floyd, a pracowników czwórka. No więc, ci dostaną po Pink Floyd, a czwarty pracownik załapywał się na jakiegoś Paula McCartneya, bo akurat była jedna sztuka. Na sklep nie wchodziło nic, bo jeszcze przed otwarciem o dziesiątej, już było pozamiatane. Dlatego w oknach wystawowych straszyły jedynie brzydkie okładki Melodii, Polskich Nagrań, Pronitu lub rumuńskiego Electrecord.

Dzisiaj dzień radiowy. Ostatni w tym roku. Program poprowadzimy z Tomkiem Ziółkowskim. Nieczęsto mamy okazję z Tomkiem razem popracować, więc tym bardziej się cieszę.
Oby tylko do 22-giej żołądek dał jakoś radę. Do usłyszenia...







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"