wtorek, 4 grudnia 2018

STEVE PERRY - "Traces" - (2018) -







STEVE PERRY
"Traces"
(FANTASY)

**1/2






Grubo ponad dwudziestoletnie oczekiwanie na premierową płytę jednego z najbardziej lubianych wokalistów, zjawiskiem niecodziennym. Ciekaw więc byłem, jak spisze się eks-Journey'owiec. Czy zaskoczy na rockowo, a być może zrobi się z niego taki starszy pan w bujanym fotelu, okrywający kolana grubym kocem, i który wraz jednolitym tempem tegoż na biegunach mebla zechce śpiewać piosenki w podobnym markotnym rytmie. I chyba niedaleko padło jabłko od jabłoni.
Steve Perry, niegdyś wokalny czempion, a i synonim melodyjnego rocka, który od zawsze najchętniej śpiewał o uczuciach, najlepiej strojąc gardło pod wszelkiego rodzaju heartbreakersy, ale też utęsknione miłości, obecnie o rocka jedynie już tylko muska. Lecz kto wie, gdyby nie pewna kobieta, być może nadal nie miałby motywacji do nagrania tak długo wyczekiwanej płyty.
Na "Traces" spodziewanie mieszają się wryte w Perry'ego genach dramatyczność oraz nostalgia. Do tego charakterystyczne, pełne boleści i romantyczności śpiewanie, plus na szczęście wciąż rozpoznawalny głos. Starszy, dojrzalszy, może nawet z lekka wyciszony, jednak nadal niedający się z nikim pomylić. Kto wie, być może jeszcze też nadający się do rocka, choć słuchając "Traces" pomyślałem, dobrze się stało, że zachowujący wielką klasę Stefek nie wyrywał mikrofonu Arnelowi Pinedzie (obecnemu wokaliście Journey) podczas niedawnej gali wstąpienia grupy do R'n"Rollowej Galerii Sław. Było, minęło, i chyba dobrze, że jego wokalne dzieło w Journey od kilku dobrych lat kontynuuje ogromny entuzjasta jego talentu.
Nie spodziewajmy się po najnowszych piosenkach genialnego niegdyś Kalifornijczyka nokautu. Słucham tej płyty od dobrych kilku tygodni i znalazłem jedynie dwa skarby. Pop-soulującą, a doprawioną "miękkim" Hammondem i równie dystyngowanym basem Pino Palladino, balladę "Easy To Love" oraz finałowe, niemal zatopione w modlitwie, "We Fly" - także balladę, bowiem takowych na całej tej zdecydowanie przykrótkiej płycie dostatek. Nie znam poszerzonej o pięć nagrań amerykańskiej edycji tego albumu, gdyż na nasz Stary Ląd przygotowano jedynie odartą, niczym dla jakiegoś bękarta, drastycznie okrojoną edycję 40-minutową. Możliwym więc, iż nieujawnione Europejczykom kompozycje zarysują ciekawszy obraz całości?
Pomimo, iż album wywiera wrażenie wyciszonego, a wręcz ascetycznego, pracował nad nim potężny sztab muzyków - w zasadzie pełnowymiarowa orkiestra. Tak więc, oprócz podstawowej gitarowo-perkusyjnej sekcji, niemal na każdym kroku usłyszymy w powielonych ilościach wiolonczelę, skrzypce, altówkę czy pianino. Ich obecność wyraźnie odcisnęła się w balladach, m.in. w "In The Rain", "We're Still Here", "You Belong To Me" czy "Most Of All". Ta ostatnia z wyjątkowo ładną gitarową grą Thoma Flowersa.
Troszkę żałuję, iż mało korzystnie wypadła próba zmierzenia się ze skomponowanym przez George'a Harrisona Beatles'owskim "I Need You". Perry nadał piosence przesadną nadętą formę, czyniąc z niej rzecz posępniejszą niż wymagał tego pierwotny zamysł.
Spodziewanego rocka na "Traces" jak na lekarstwo. Miłośnicy dawnych przebojowych Journey nie powinni nastawiać się na zbyt wiele. Nie znajdą tu epokowych piosenek, pokroju "Wheel In The Sky", "Don't Stop Believin' " czy "Separate Ways (Worlds Apart)", choć za takowe zdaje się mają czynić, albumowy inicjator "No Erasin' " oraz podrasowany wcale niezłowieszczą gitarą (znanego z Marilyn Manson) Johna 5 "Sun Shines Gray". Tak szybko jednak o tych kawałkach zapomnimy, jak wlokło się niekończące oczekiwanie na ten album.
Z całości najlepsze wrażenie robi okładka. Szczególnie w rozłożystej formie. Oczywiście powrót Perry'ego na swój sposób cieszy, jednak jego najświeższa muzyczna oferta już sporo mniej.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
 Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"