piątek, 30 marca 2018

c'mon everybody

Słońce nieśmiało wygląda zza chmur, ale powietrze nadal chłodne. Synoptycy nie prognozują miłych, ciepłych świąt. Zima późno się przebudziła i teraz nie chce pójść do wszystkich czortów. Cieszmy się jednak, że Poznań, to nie Koszalin czy Warszawa, albowiem tam wczorajszy poranek był niesympatycznie biały.
Od dziewięciu dni wiosna, a drzewa i krzewy wciąż zimowe. Być może niedziela w Nawiedzonym Studio coś odmieni. Kilka akcentów wiosennych wetknę tu i ówdzie, lecz rzewnie też nie będzie. To by się kłóciło z moim rockowym usposobieniem. Zabiorę więc walizkę smakowitości, plus nieco chili i pieprzu.
Lubię te nasze wielkanocne spotkania. Można się po nich rzetelnie wyspać. Zarówno Państwo Szanowni, jak i ja. Nawet dzielące nas odległości nie powinny stanowić przeszkody. W dobie internetu, Nawiedzonego da się posłuchać nawet z Kamczatki.
Już kilka dni temu wiedziałem, a dzisiaj podano oficjalnie, że TSA opuścił Marek Piekarczyk. Chyba nie najlepiej było w zespołowych szeregach, skoro muzycy poszukiwali jego następcy od mniej więcej roku. Być może odbije się to jednak korzystnie na TSA, a być może grupa spadnie do drugiej ligi, jak Turbo lub Lombard.
Od serca wyznam - pomimo, iż nawet w odległej przeszłości mawiałem już o tym w audycjach - że jakoś nie jestem fanem TSA. Nie jestem i chyba nigdy nie byłem. Głupio się przyznać, ale nie przepadam za śpiewem Marka Piekarczyka. Nie posunę się jednak dalej w swojej ocenie, bo dzisiaj tak łatwo kogoś urazić.
Troszkę słuchałem ekipy Piekarczyka i Nowaka w pierwszej połowie lat 80-tych, ale wynikało to raczej z młodzieńczej chłonności na muzykę, niż z prawdziwej fascynacji ich twórczością. W tej materii rocka imponowali mi przede wszystkim AC/DC, bądź szwajcarscy Krokus. Obie ekipy względem TSA stanowiły za istną przepaść. O ile AC/DC, w zasadzie już nie ma, o tyle Krokus do dzisiaj pokazują ogon naszym TSA. Nie chodzi mi tutaj o warsztat umiejętności naszych wymiataczy z Południa Polski, lecz o dar, jakim smykałka kompozytorska. Odwieczna zresztą nasza bolączka. Dotyczy to 95 procent rodzimych rockmanów, którzy myślą, że jeśli dorzucą do pieca, to już wszystko gra. A ja zawsze powtarzam: kompozycje, jeszcze raz kompozycje!!! Albo ma się do nich przyłożenie we krwi, albo zostaje się jedynie rzemieślnikiem. TSA na początku kariery jednak potrafili zaimponować. Pierwsza płyta koncertowa, wczesne single oraz następne dwie studyjne, autentycznie były niczego sobie. Miewały mankamenty, ale też fajne momenty ("Wysokie Sfery", "Trzy Zapałki", "51", "Na Co Cię Stać", "Maratończyk", "Mass Media"). Później bywało różnie, zazwyczaj nijako - zarówno repertuarowo, jak też personalnie. Wychwalana przed laty comebackowa płyta "Proceder" jak dla mnie powiewała niemiłosierną nudą, i po raz kolejny obnażyła niemoc i miałkość kompozytorską.
Po upływie lat pozwolę sobie na śmiałą tezę, że gdyby na longplayu "Rock And Roll" zaśpiewał ktoś pokroju Marca Storace'a, to dałoby się ją uratować. Kto wie... maybe yes, maybe no, maybe baby I don't know. Dlatego nie żałuję TSA, nie uronię też łezki nad Markiem Piekarczykiem, ponieważ nigdy nie był on moim wokalnym bohaterem.
Nie pamiętam, kiedy z własnej nieprzymuszonej woli nastawiłem w domowych kątach którąkolwiek z płyt TSA, a przecież kilka ich mam. I to głównie na winylach, bowiem na CD, dosłownie dwie. Nie korciły mnie nawet kompaktowe reedycje, których kilka lat temu dokonała firma Metal Mind Productions. Z początku odezwał się kolekcjonerski duch: kup, postaw na półce, a może nawet zagrasz w audycji?. Jednak drugie "ja" podpowiadało: po co? nigdy do tego nie wrócisz, a po to, żeby tylko mieć... Jak widzicie Drodzy Państwo, potrafię się przekomarzać z samym sobą, i często rozsądek bierze górę. A teraz, za tę całą opowiastkę nadstawiam karku, niech sobie ulżą dotknięci.
UFO w 1976 roku
Po latach obejrzana "La Bamba" dała mi kopa na rock'n'rolla epoki 50/60's. Z nieukrywaną przyjemnością wróciłem do Eddiego Cochrana. I wcale nie do najbardziej osławionego (i ze wszech miar fenomenalnego!) "Summertime Blues", a do drugiego - co do powszechnego uznania - "C'mon Everybody". Posłuchałem go w ostatnich dniach dobrych kilkadziesiąt razy. Jakie to proste granie, a jednocześnie jakie genialne. Niby znam ten kawałek od zawsze, lecz dopiero na starość odkrywam jego wielkość. Nie dziwi mnie, że tak wielu artystów oszalało na jego (ich) punkcie. Tylko samych UFO mam w chałupie cztery wersje "C'mon Everybody". Nie wiedziałem, że aż tyle, dopóki nie przejrzałem płytoteki. Wersja z debiutanckiego albumu (z 1971 roku) porywa surowością i młodzieńczym zapałem, choć Phil Mogg niegdyś powiedział, że na pierwszych dwóch płytach oni w ogóle jeszcze nie potrafili grać. Hmmm... Mam jeszcze takiego oficjalnego bootlega, z zapisem show z 1976 roku, gdzie na gitarze orze Michael Schenker - i co tam się dzieje!!! - klękajcie narody. Z dwuminutowego w pierwowzorze kawałka, UFO potroili jego czasowe ramy.
Do świątecznej kartki od Słuchacza Przemka Górskiego, dzisiaj dobiła druga od Słuchaczki Violi. Bardzo mi przyjemnie, dziękuję. Zarówno za życzenia, jak też za kultywowanie zwyczaju słania dobrego słowa pismem odręcznym.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"