wtorek, 25 lipca 2017

STYX - "The Mission" - (2017) -









STYX
"The Mission"

(UMe, czyli UNIVERSAL MUSIC ENTERPRISES)
****




Gdy jako czternastolatek zdobyłem na winylu świeżutką "Cornerstone" zrozumiałem, że mam do czynienia z zespołem nieprzeciętnym, a przecież nadal żyłem w nieświadomości istnienia wcześniejszego "The Grand Illusion" - w zasadzie najbardziej cenionego dzieła Styx. I zapewne po dzień dzisiejszy nim jest, ja jednak największym sentymentem darzę pierwsze oczarowanie - za sprawą owego "Cornerstone". To, jeśli nawet niedoskonałe, w sercu po kres dni. Nigdy nie wymażę z dawnych kart pierwszego kontaktu z finalizującą stronę A, na pół harcerską balladą "Boat On The River", czy innych przebojowych równie wspaniałych piosenek, w rodzaju: "Babe", "Why Me" lub "Borrowed Time". Oczywiście chwilę później już musiałem poznać całą resztę dorobku tej niecodziennej prog rockowej formacji. No i co z tego, że amerykański prog, to zupełnie inna bajka, niż te wszystkie nasze staro-kontynentalne Emersony, Yesy czy PinkFloydy. Pamiętam wzgardy i wszelakie złośliwe przytyczki, gdy tylko ktoś ujawnił sympatie względem zzaoceanicznego rocka, że wspomnę nazwy: Styx, Boston, Starcastle, April Wine, Triumph lub Journey. Jakakolwiek by to odmiana rocka nie była, zawsze musiało się jej dostać. Na szczęście w nosie miałem postękiwania tych wszystkich "znawców", obierając własny kurs, dzięki czemu nie ominęło mnie tyle dobrego. Chociaż na najnowszy twór Styx, też już dzisiaj spoglądam zupełnie inaczej. Sam się przecież mocno zestarzałem, i choć bym pragnął, nie jestem w stanie wykrzesać z siebie młodzieńczych, niczym nieskażonych emocji. Te pozostawiam nowym odkrywcom.
Szkoda, że już w zespole nie ma Dennisa DeYounga. I choć wiadomy to fakt od dawien dawna, jakoś trudno się z nim pogodzić. Na szczęście nadal ładnie śpiewa jego były konkurent Tommy Shaw, a i całkiem dobrze wkomponował się w zespołowe ramy Larry Gowan, którego pamiętam jeszcze w czasach pre-Styx'owych, gdy nagrywał piękne płyty w asyście Jona Andersona, Tony'ego Levina czy Alexa Leifsona. Tak tak, warto się nimi zainteresować, gdyby niechcący uszły czyjejś uwadze. Warto również słówko o samym Larrym (vide Lawrence'sie) Gowanie. Ten urodzony w Szkocji kanadyjski muzyk, osiadł już dawno temu w Stanach Zjednoczonych, co także w dużej mierze ułatwiło wysunąć jego talent. Zanim stał się pełnoprawnym członkiem Styx pełnił rolę supportu przed występami swoich obecnych zespołowych kolegów. Mniej więcej dwadzieścia lat temu Tommy Shaw dostrzegł jego cenne pokłady i chwilę później zaprosił do współpracy, a gdy Dennis DeYoung postanowił działać na własną rękę, Larry'ego oficjalnie wciągnięto do line-upu.
Styx długo się nie odzywali. Co prawda okazjonalnie koncertowali, jednak płytowo zawiesili korki na haku za sprawą płyty "Big Bang Theory" w 2005 roku. I to też nie była zwyczajna płyta, a usłana samymi coverami. Gdyby zatem poszukać tej naprawdę ostatniej, z materiałem w pełni premierowym, to staje na "Cyclorama" z 2003 roku. A to przecież też żadne arcydzieło. Tak naprawdę za ostatnią udaną płytę wypada uznać "Edge Of The Century". Wydaną, uwaga! - 27 lat temu. Dlatego na wieść o nadchodzącej "The Mission" przebierałem z ciekawości stopami. I oto jest, czternasty studyjniak w karierze. Konceptualny, opowiadający historię misji na Marsie. Choć to, jakby ważne najmniej. Kogo by zainteresował ów temat, gdyby muzyka nosiła szczerb na przedzie. Na szczęście płyta klasowa. Dobrze, niech będzie, nie ma szans z "Cornerstone", "Paradise Theater" czy "The Grand Illusion", ale to wreszcie tacy Styx, jakich lubię. Pełni zwrotów akcji, ładnych melodii, "tych" niezwykłych chóralnych wokaliz, plus syntezatorowego brzmienia - z nostalgią przywołującego okres 70/80's - czyli najlepszego dla dziejów muzyki. Przynajmniej wedle mojej skromnej opinii.
Na pierwszy singiel wybrano rockowy, a czasem nawet szaleńczo rozpędzony i króciutki zarazem "Gone Gone Gone", którego walor można jeszcze bardziej docenić, gdy posłuchamy go z inicjującą całość uwerturą. Fajną ma tę chrypkę Larry Gowan. No i brawo dla Tommy'ego Shawa, że pozwolił młodszemu koledze zainicjować wokalnie ten album. Później już obaj śpiewają przemiennie - no, może jedynie za wyjątkiem piosenki "Trouble At The Big Show" - w której przypomina się gitarzysta i od zawsze okazjonalny śpiewak James Young. I właśnie po tym fragmencie proszę dobrze nastroić uszu - trzy kolejne piosenki, doprawdy kapitalne. Tryptyk rozpoczyna podszyta organami i syntezatorem ballada "Locomotive" (tu wypada jeszcze podkreślić doskonałe partie chóralne oraz niemal obłędne, choć niestety zbyt przykrótkawe gitarowe solo), po czym kolejny klejnot "Radio Silence" (z podobnymi walorami i także zaśpiewany przez Tommy'ego), a na jego koniec wokalny duet Gowana i Shawa w "The Greater Good". To też ballada. Podniosła i malownicza, podszyta gitarą, pianinem, organami i także chwytającym za serce solem gitarowym. Już tylko dla tego fragmentu warto otworzyć przez lata uśpione zmysły. I choć już nie znajdziemy na "The Mission" równie porywającego kwadransa, nadal będziemy obcować z płytą zapierającą dech. Lecz pozostałą resztę pozostawię już uwadze Państwu Szanownym.





Andrzej Masłowski

RADIO AFERA 98,6 FM (Poznań) - 
www.afera.com.pl

"NAWIEDZONE STUDIO",
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00


("... dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze")