wtorek, 2 marca 2021

STEVIE NICKS "Live In Concert - The 24 Karat Gold Tour" (2021)



 


STEVIE NICKS
"Live In Concert - The 24 Karat Gold Tour"
(BMG)

****

 

 

W czasach koncertowej izolacji cieszy każdy wobec publiczności zapisany na płycie występ. Nawet taki, w którym trochę nas tu i ówdzie wydawcy płytowi pooszukują, bowiem żaden z tego show jednego wieczoru, a jedynie zgrabny miks spośród bogatego na mapie tournee. I tak właśnie mogłyby się też sprawy mieć przy dwupłytowym (a nawet trzy, wszak do 2 CD audio, otrzymujemy jeszcze całość na wizyjnym DVD) "Live In Concert - The 24 Karat Gold Tour" - wydawnictwie firmowanym nazwiskiem wciąż niesamowitej Stevie Nicks. Jednak pomimo ewidentnej w tej kwestii bookletowej dezinformacji, jest to najprawdopodobniej jeden występ, żaden miks spośród wielu dokonanych na tej trasie, a o to snułem obawy przed jego obejrzeniem. Mimo wszystko potępiam edytorski kamuflaż w tej sprawie. Myślę, że tak uznana firma, jak BMG, powinna czuć zobowiązanie, by do proponowanych przez siebie oficjalnych wydawnictw dostarczać niezbędne informacje. Nie po to wydajemy stówę, by poprzez efektowny digipak obcować z wydawnictwem, które pod tym względem rozsiewa atmosferę jakiegoś bootlegu. Ze słów bogato przemawiającej Stevie na szczęście co nieco wynika, nie tylko łatwo domyślny fakt obcowania z jednym pełnowymiarowym występem spośród blisko trzydziestu na trasie "The 24 Karat Gold Tour". Stevie lubi pogadać, nie dusi się z intymnymi opowieściami kryjącymi się pod powiekami zaprezentowanych piosenek, co znacząco wzbogaca sferę lubianej dotąd muzyki. A zatem, it's a trip, it's a journey... - idąc za słownym pociągnięciem gwiazdy tego wieczoru, zwiastującym dobrą zabawę.
Stevie wciąż włada cudownie zabrudzonym, półhisterycznym, a nawet jakby z lekka alkoholowym głosem, od którego nie sposób się uwolnić. I jest w formie. Nie wiem, jak ona to robi, ale śpiewa fantastycznie. Nie czuć upływającego czasu, nie czuć przepaści pomiędzy multiplatynowym albumem "Rumours" (1977) a pełnej dynamitu Stevie na koncertowych deskach cztery dekady później. I jak zawsze babeczka bywa podobnie rozgadana co rozśpiewana. Kipiąca entuzjazmem w czerni dama, wciąż o bujnych włosach i repertuarem spoza namacalnej wyobraźnią stratosfery.

Siedemnaście krótszych bądź dłuższych kawałków, będących wyrazem wspomnień, jak i aktualnego repertuaru. Zarówno spięte jednym potokiem w programie tego koncertu FleetwoodMac'kowe "Rhiannon" i "Landslide" ("... czasem, gdy lawina spraw spadnie na nas ...") czy osadzone we wcześniejszej fazie występu "Gypsy" oraz absolutny klejnot śpiewnika Fleetwoodów, jakim sprzedane w kilkudziesięciomilionowym nakładzie, a tutaj rozciągnięte nawet do niepojętych rozmiarów "Gold Dust Woman". Jednak o wiele mocniej obciążoną szalą ta z wyciągiem solowego repertuaru Stevie, gdzie m.in. doskonałe wersje klasycznych "If Anyone Falls", a jednocześnie arcyprzebojowych "Stand Back" oraz pokaźnie tu wydłużone, a w rzeczy samej zbudowane na charakterystycznym zapętlonym gitarowym akordzie "Edge Of Seventeen" (mieli z czego podbierać Survivor do "Eye Of The Tiger"), co też wbitych w jeden ogródek, a instynktownie nastrojem scalonych "Wild Heart" z "Bella Donną", czy całkiem sympatycznie jawiącego się wielkiego przeboju 1981 roku, czym "Stop Draggin' My Heart Around" - w epoce wykonywane z Tomem Pettym, a obecnie z zespołowym kompanem, dośpiewującym gitarzystą Waddym Wachtelem. Nie zabraknie też nowszych piosenek, które najpiękniej reprezentują namiętne ballady, jak rozwlekła, delikatna i fortepianowa "Moonlight (A Vampire's Dream)" czy pełna niebanalnych westchnień "If You Were My Love".
Pełen magii wieczór, który warto było w zależności od niesionego rytmu wystać lub wytańczyć. Dorzucę korzystając z okazji, Stevie to także jeden z ważnych punktów na mojej mapie pożądanych koncertowych atrakcji. Kto wie, może kiedyś się ziści. 

A.M.