JOHN DIVA AND THE ROCKETS OF LOVE
"American Amadeus"
(STEAMHAMMER)
****
Po niedawnym debiucie właśnie do głosu dobiera się dość sprawnie wydany drugi album Złotego Chłopaka z San Diego i jego Rakiet Miłości, przynosząc jak najbardziej spodziewaną kontynuację r'n'rollowego glam metalu. Ten wbity w kalifornijski sznyt zestaw entuzjastycznych piosenek, zapewne z otwartymi ramionami przygarną miłośnicy dokonań dawnej czołówki stawki, którą tworzyli Mötley Crüe, Black'n'Blue, Ratt, Bon Jovi czy Poison. Szczególnie ci ostatni stoją uprzywilejowanie, bowiem John Diva uprawia wypisz wymaluj bliskoznacznie wygładzone, by nawet rzec: miękkie śpiewanie pod Poison'owego Breta Michaelsa. I pomyśleć, gdyby nie jego problemy finansowe, do których doprawadziła nadpobudliwa sympatia do starych aut, których nie tylko jest znawcą, ale i kolekcjonerem, być może nigdy nie zrujnowałby mu się budżet, a tym samym Diva nie rozbudził w sobie talentu w zarobkowym pisaniu piosenek na własny użytek. Dotąd okazjonalnie wolał wspomagać innych, jednak teraz stoi przykładem, że z biedy rodzi się sztuka.
"American Amadeus" prezentuje się jeszcze okazalej niż dwuletnie "Mama Said Rock Is Dead" (ach, te mamuśki!), o czym przekonujemy się od początkowych rowków rozpędzonej płyty. Po nastawieniu ramienia gramofonu na rozbiegówce strony A, wnet następuje istne roll bombardowanie - numer "Voodoo Sex & Vampires" to nie tylko znakomity kandydat na otwieranie wyczekiwanych koncertów, ale też hołd wobec Led Zeppelin, co wynika z końcowej fazy numeru. Zresztą, podobne aluzje znajdziemy też w kilku innych fragmentach, jak choćby gitarowe wstawki a'la Guns N' Roses w "Weekend For A Lifetime" czy granie bliskie Whitesnake okresu "1987" w "Karmageddon" - wyskandowanej tytułem tej pieśni, a przyspieszonej w końcówce balladzie, jakże przynależnej nastrojowi dekady 80's. Uważny odbiorca będzie mieć zabawy na bite trzy albumowe kwadranse, bo przecież co rusz najdzie go jakieś hairmetalowe lub hard'n'heavy skojarzenie. Po tak witalnym wstępie, jak wspomniane "Voodoo Sex & Vampire", Diva i jego kompania nie spuszczą nogi z gazu po kres wytrzymałości rozkręconego na gramofonowym talerzu nośnika, bo oto kolejny killer, tytułowe "American Amadeus". Uroczo w nim wypadają te wszystkie żartobliwe chóralne wielooktawowe refrenowe nasadki lub niemal klawesynowe zagrywki, jakże sugestywnie nawiązujące do muzyki czasów Wolfganga Amadeusza Mozarta - trafnie tu notabene w ramce przywołanego. Śmiało można więc postawić na półce obok klasycznego dance songu Falco "Rock Me Amadeus".
John Diva ponownie skruszył łańcuchy i rozerwał kajdany, a jego "American Amadeus" jest płytą stojącą gwarancją jedynie dobrej zabawy, podczas której nikt się nie mazgai i nikt nie umywa rąk, jak Poncjusz Piłat. Teraz tylko jeszcze do pełni satysfakcji potrzeba męskiego narzędzia rozkoszy, czym porządne hi-fi, a potem niech tynki pękają!
Jakże potrzebna szpryca probiotyku w tych przeklęcie panujących COVIDowych czasach.
A.M.