ALICE COOPER
"Detroit Stories"
(EDEL)
*****
Urodzony w Detroit Alice Cooper swą najnowszą płytę poświęca miastu, w
którym spędził najlepsze lata młodości i wciąż pamięta
jego demograficzną potęgę, jak też świetnie funkcjonujące fabryki, m.in.
Chevroleta czy Forda, ale przede wszystkim silną przynależność tego
regionu Stanów do rock/rock'n'rolla. Zanim Detroit popadło w ruin
niełaskę, z dumą mocny przemysł podpierali też rock-artyści, jak Suzi
Quatro, Ted Nugent czy Bob Seger, ale pierwszorzędnie prowadziły się także
czarne rytmy przynależne wytwórni Motown, jak te w wydaniu potęg The
Temptations, The Four Tops czy The Supremes. Należało o tym wspomnieć,
gdyż wszystkie te echa wypływają z "Detroit Stories". Alicja
zadbał nie tylko o makijaż, melonik oraz przynależną mu od zawsze rock'n'rollową
horror-teatralność, ale i dorzucił po szczypcie bluesa czy nawet soulu.
Ten ostatni odczyn najlepiej uwidacznia się w kawałku - o tematycznie
ograbionej z oszczędności striptizerce - "1000 $ High Heel Shoes" -
podrajcowanym organami, dęciakami i trochę retro soul-jazzową murzyńską
gitarą, taką jeszcze z czasów nieafroamerykańskich, a do całości soul
chórkami legendarnych Sister Sledge. Dziewczyn umownie reprezentujących
tu label Motown, choć nagrywających i związanych przecież z Cotillion
Records.
Ponownie za realizatorską konsoletą Bob Ezrin. Fakt ten
stanął mechanizmem oraz gwarancją pieszczotliwego zadbania o każdy
detal. Było nie było, dawne doświadczenia u boku Alicji czy Pink Floyd
nie poszły w zapomnienie.
Alice Cooper zdominował nowy album własnym śpiewnikiem, ale niekiedy też gustownie zabawił się przeróbkami wybranych ziomków. Oprócz zatem zaciągnięcia na ruszt wspomnianego numeru Outrageous Cherry, sięgnął też po zrytmizowany hałas punk-garażowych MC 5 "Sister Anne" oraz zakończył album całkiem chrapliwym psychodelicznym bluesem Boba Segera "East Side Story". Ale w materii bluesa warto oddać tu prym bezdomnym romantykom, w powolnym, motorycznym i ciężkawym "Drunk And In Love" - przyozdobionym gitarowym graniem Joe Bonamassy, ale i namiętnymi muśnięciami szefa tej płyty o harmonijkę. Poza tym, dużo jednak dynamicznego muzykowania, jak w nabuzowanym rock'n'rollowym metalem "Detroit City 2021", wydanym na jednym z trzech dotąd singli - "Social Debris", zbiorowo wyskandowanym, niekiedy nawet wyrapowanym "I Hate You" czy tryskającym lepiej niż z Fontanny Di Trevi r'n'rollem "Hail Mary". Kolejna słabość Alicji do rapu marginalnie ujawnia się w wyskandowanym "Independence Dave". Ale żadne z tego wkurzające hiphopowanie, gdyby w tym momencie przygniotła nas nuta zwątpienia.
Alicja bawi się wybornie, nieprzerwanie, przez bite pięćdziesiąt minut trwania tej płyty. I, o ile niektóre przesłania można potraktować z oka przymrużeniem, o tyle pełen pasji w zapobieganiu samobójstwom, śpiewno-melodeklamowany song "Hanging On By A Thread (Don't Give Up)", to już sprawa jak najbardziej serio.
W jednej z istoty tego albumu, a jednocześnie złowieszczo nastrojonym "Wonderful World", Alicja trafnie sugeruje: "świat byłby cudowny, gdyby wszyscy byli tacy jak ja". I podobnie pozytywnie odbieram (znowu) gitarowo ożywione "Shut Up And Rock" - z perkusyjnym udziałem Larry'ego Mullena Jr. z U2. Bo i cała ta płyta aż krztusi się, by w końcu wrzasnąć: zamknij się i baw się dobrze.
Jak zawsze kapitalny i nigdy w swym entuzjazmie niegasnący Alice Cooper. Chyba niejeden chciałby mieć jego szklaną kulę. Long live Alice!
A.M.