BLACKMORE'S NIGHT
"Nature's Light"
(EAR MUSIC)
***3/4
Odkąd Candice poderwała Ritchiego, "Purpurowy" poskramiacz gitary zrozumiał, że pieniądze i sława nie są synonimem szczęścia. Oboje szybko zapomnieli o Rainbow (Candice w ostatniej fazie grupy pełniła tam rolę background vocals) i przerzucili się na muzyczne pole renesansu, co było zresztą ich wspólną fascynacją. Tak swoją drogą, ciekawe, ile białowłosa Candice musiała nagotować dobrych rosołów, by skraść serce takiego twardziela, jak Rychu?
I tak od 1997 roku, w miarę regularnie nagrywają. Jedynym od normy odstępstwem, akurat najnowsze "Nature's Light" - pierwszy premierowy materiał od długich sześciu lat, nie licząc niedawnych kilku niewinnych christmasów.
Szkoda, że in minus zaskakuje okładka. Gdyby odczepić jej logo "Blackmore's Night", pasowałaby na plakat szkolnego dziecięcego kółka plastycznego, bądź do pobliskiej kościelnej oazy lub na pod chmurką i kocyku zlot pasjonatów muzyczną krainą łagodności. Trochę te graficzne cudo rekompensuje słowo wstępne, z którego wypływa zachęta do radowania się prostotą, duchowością i urokami natury naszego świata. Świata znajdującego się w coraz rozpaczliwszym stanie, tym samym potrzebującego uzdrowienia. No dobrze, odstawiając na moment słoneczka promienie, co słychać w samej muzyce? To wciąż renesansowe piosenki, bardziej folk niż rock, choć niech nie odpuszczą tej płyty wielbiciele Rainbow i Deep Purple. Dla nich dwa niecodziennej urody electric/rock/instrumentale - "Der Letzte Musketier" oraz doprawiony chórem, kościelnymi organami, skrzypcami i paroma innymi smaczkami "Darker Shade Of Black". Dwa klejnoty tego samego kalibru, co ośmioletnia kompozycja "Carry On" - zadedykowana wówczas Jonowi Lordowi. Najwyraźniej Ryszarda ciągnie do lasu, niekiedy chętnie zrzucając z siebie skorupę trubadura, chadzającego z mandoliną od wsi do wsi.
A.M.