Po wczorajszej pięćdziesiątce, dziś kolejna. Tym razem dla "Aqualung". Jutro, tj. w piątek 19 marca, wybiją jej dzwony. Nawiedzone Studio uczyni to już dziś, bo jak wiecie, jutro świętować będą wszyscy, a ja nie jestem wszyscy.
Nie mam jeszcze najnowszej edycji tej fantastycznej płyty, ale na moje pocieszenie nie ma jej nikt. Mam za to najstarsze możliwe CD, jak też całkiem "niedawne", te na 40-lecie, a gdzieś pośrodku box - bombonierka z racji srebrnych godów, z której po upływie dwudziestu pięciu lat od chwili wydania jestem szczególnie dumny. Kupiłem w epoce, zaraz po premierze, a pudło dotarło do mnie z jednej z płytowych hurtowni Holandii i kosztowało tyle, co obecnie dobrze załadowany kosz sprawunków w dyskoncie. Jednak po obżarstwie szybko ślad zanika, zaś tak okazałe pudło zostaje z nami na całe życie. Sprawa wydaje się zatem oczywista, w co inwestować.
Do dzisiaj z zawartości boxu nie tknąłem knigi oraz VHS (wciąż oryginalnie zafoliowane!), natomiast CD posłuchałem dosłownie jeden raz. Wobec tej czynności skrywam w chałupie dwa inne egzemplarze, z których korzystam wymiennie. Szkoda tylko, że z VHS-u żaden obecnie użytek, bo może bym w końcu rozdziewiczył i zajrzał pod spódnicę.
Zarzućmy pierwsze takty tytułowego "Aqualung", a szybko znajdziemy się w centrum dobrej zabawy, podszytej folk/prog/hardrockową maestrią. To właśnie na tej płycie, obok wybornego nagrania tytułowego, znajdziemy kilka innych killerów, co "Cross-Eyed Mary", "Locomotive Breath", "My God" czy "Hymn 43". Do dzisiaj Jethro Tull nie zdyskredytowali tego albumu, zarówno artystycznie, jak też komercyjnie, i nie traktujmy tego jako powodu do zmartwień.
Być może w najbliższą niedzielę wypuszczę na wolność kilka spod jego peleryny nut, ale będzie to oczywiście zależeć także od wielu innych okoliczności, m.in. nastroju, pogody, a i atmosfery samego radiowego studia.
Dlatego, nie licząc na mnie, każdemu polecam nastawienie tej wiekopomnej płyty. Najlepiej jeszcze dzisiaj. Nie dajcie się wyprzedzić. Na zdrowie!
A.M.