środa, 29 kwietnia 2020

THE STROKES "The New Abnormal" (2020)









THE STROKES
"The New Abnormal" 
(RCA RECORDS)

***1/2







Ze Strokesami jest tak, poprzedniej płyty nie pamiętają już nawet najstarsi Indianie, a od chwili wystrzałowego debiutu "Is This It" wychowały się kolejne dwa muzyczne pokolenia. Zważywszy, iż na jedno przypada cała dekada. Niegdyś każda kolejna dziesięciolatka rewolucjonizowała muzykę, i nie moja wina, że w nowym milenium niczego więcej nie wymyślono. Na dodatek, The Strokes też z upływem lat jakby złagodnieli, niech więc nikt nie liczy na wczesną garażowość. A mimo wszystko, to wciąż ta sama muzyka, która idealnie przylega do lirycznego striptizu wielokondygnacyjnych uczuć Juliana Casablancasa. Od pierwszego taktu wydaje się znajoma, pomimo iż przed nami
całkowicie premierowe kompozycje. Prawie całkowicie, ponieważ zafunkcjonowały tu dwa niewinne wyjątki. W refren singlowego "Bad Decisions", główny odpowiedzialny za albumowy repertuar Julian Casablances, wplótł melodię z przeboju Billy'ego Idola "Dancing With Myself". A raczej, z wcześniejszych jego Generation X, kiedy przez moment grupa podpisywała się skrótem Gen X. A to nieporównanie starsze czasy niż niewinna siedmioletnia pauza pomiędzy ostatnimi dziełami The Strokes. Skoro mowa o zapożyczeniach, mamy tu jeszcze jedno; do "Eternal Summer" prześlizgnęły się echa zapomnianych Psychedelic Furs, i ich przepięknego numeru "The Ghost In You". Nie zestawiałbym jednak obu tych songów pod jeden liniał. Subtelny pierwowzór Brytyjczyków pretenduje do miana górnika rąbiącego kilofem twardą ścianę, natomiast gatunkowy przekładaniec w odświeżonym wydaniu The Strokes czyni z tego jedynie działkowicza kopiącego ogródek. Piętą achillesową wydaje się w tym konkretnym fragmencie przeładowana komputerami produkcja Ricka Rubina. Faceta zazwyczaj konkretnego, ale jak widać, wciąż jednak poszukującego. Fakt, wszystko bez podstępnych efektów, z szeptami czy szmerami, bądź wodnymi odgłosami wioseł lub brykającymi helikopterami, a jednak czegoś tu ewidentnie za dużo. Nie wiem czego, ale najlepiej było po prostu chwycić za gitary i za ich przyczynkiem bez pardonu wycyzelować sprawiedliwość. Zagrać tak konkretnie, jak na samym początku tego albumu, gdzie szło lekko bez nadmiaru świecidełek. Czytelnie i nośnie. Dzięki temu, otwieracz "The Adults Are Talking" skrywa naturalną siłę. Tę, która bywała ozdobnikiem pierwszych dwóch płyt. A tak przy okazji, nie pojmuję, dlaczego zwolennicy Nowojorczyków nie przepadają za następcą "Is This It", albumem "Room On Fire" - przecież tam aż się żarzy. I tak po prawdzie, na początku "The New Abnormal" właśnie tak jest. Dlatego, kolejnego w zestawie, już nieco wolniejszego "Selfless", mogą Strokesom pozazdrościć nawet Arctic Monkeys czy The Killers. Wspaniała zgrabna piosenka, z dużym uczuciem zaśpiewana przez Casablancasa. Po niej następuje kolejny albumowy singiel - "Brooklyn Bridge To Chorus" - idealnie i z nostalgią wpisujący się w arcymelodyjną dekadę 80's. Retro elektronika, plus dla całości śliczna melodia, czynią z tej piosenki istne the real thing tego albumu. I choć wiem, że znajdą się tacy, którym te cztery minuty przypomną niechciany smak przedszkolnego szpinaku, dla mnie to jednak najprawdziwszy budyń z sokiem wiśniowym. Ciekawe, co na to słynny ojciec Alberta Hammonda Juniora? Starszy dziś pan, odpowiedzialny za poczęcie tego całkiem sprawnego gitarzysty, a który przede wszystkim w swoim długim życiu spłodził jeszcze więcej wybitnych melodii, z "It Never Rains In Southern California" na czele. Ale to już tylko takie w obfitym nawiasie spostrzeżenie.
Trochę żałuję, że w piosence "At Your Door" nie dzieje się nic, ale za to w "Not the Same Anymore" na przemian wodzi łkająca i szarpiąca gitara, natomiast w "Why Are Sundays So Depressing", Julian Casablancas całkiem zwinnie moduluje głosem. Z lekkością niskie rejestry przemienia w falset, i choć podobne czary mary usłyszymy tutaj w kilku innych fragmentach (jak we wspomnianych "The Adults Are Talking", "Endless Summer" czy "Selfless"), to jednak największa moc jego głosu wydobywa się w lamentujących frazach finałowego "Ode To The Mets". Rzeczy na tyle nostalgicznej, że wypadałoby jej posłuchać przy zaciągniętych storach, by czasem odrobina słońca nie rozproszyła nastroju. W takich chwilach nareszcie człowiek zdaje sobie sprawę, że błysk talentu lidera The Strokes nie zapadł się ni trochę, niczym wlot do lochu. Ten facet wciąż wiele potrafi i jeszcze więcej pokaże.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




wtorek, 28 kwietnia 2020

termin do spożycia

Odezwał się Romuald Jaworski - mój dawny radiowy partner. Taki jeszcze za czasów Radia Winogrady, a konkretnie z jego początkowego stadium, gdy nasza firma ledwie wyszła z radiowęzła i rozpoczęła, nazwijmy to: inwazję na Poznań plus okolice. Razem prowadziliśmy "Rock Nie Wyrock", co trwało mniej więcej rok, albowiem później z audycji nas ograbiono. Na szczęście, z uwagi na liczne protesty niemal błyskawicznie należne przywrócono. Po takich zamieszkach nastąpiła transformacja szyldu, i tak oto powstało "Rock Po Wyrocku". No i ten sam Romuald, wówczas apodyktyczny wielbiciel Stonesów oraz Hendrixa, nie bardzo podzielał moje sympatyzowanie z przeróżnymi Yes'ami, Emersonami czy Krimsonami. Widać było, jak ta muzyka go nudzi i usztywnia, a z jakiejś sympatii względem mojej osoby nigdy z jego ust nie wyszła żadna obelga. Pamiętam, jak pewnego razu w wynajętym mieszkanku na Głogowskiej, tuż nieopodal Hetmańskiej, Romualdo urządził radiową popijawę. Zdecydowanie bez wydurniania się na maski, gumowe rękawice czy zachowanie odległości. Tym bardziej, że nic tak nie zbliża ludzi jak alkohol. Przybyły więc dziennikarzyny z zapomnianego obecnie Radia RMI czy popularnej dziś Eski, a przede wszystkim z naszej skromnej radiostacyjki, nadającej na 100,2 FM. Sami muzyczni spece, tyle, że z naprawdę dobrym gustem, tylko jeden. I mówię Wam Kochani, nieźle daliśmy w gaz. Dużym wysiłkiem było poimprezowe odnalezienie zamówionych radio taxi. Inna sprawa, każdy zamawiał inny numer, a później i tak wsiadał do pierwszego lepszego wozu.
Na elegancko zastawionym stole było wszystko, pomimo iż pijackie menu zdecydowanie ogranicza przesadne bogactwo. Było więc to, co być powinno - kilka butelek gorzały plus dla wybrzydzających duża butla whisky, do tego wiadro ogórów - nie ogóreczków, a ogórów - plus słój smalcu z wbitymi w niego hajami w ilości ściśle odpowiadającemu gronu zaproszonych. I co ważne, żadnego nakrycia dla ewentualnych nieproszonych. Wszystko słusznie reglamentowane. Wiadomo, lepiej niechcący rozlać niż się podzielić. Obyło się także bez salonowości, a więc bez serków, pomidorków, sałatek czy równo pokrojonych szyneczek. Niepodzielnie rządziły smalec, chleb, ogóry i gorzała. Aha, jeszcze odpowiednia muzyka; Stonesi, Hendrix i tym podobne klimaty. Gdzieżby Romuald shańbił się jakimiś Genesis czy The Moody Blues. Dlatego w szoku byłem, gdy wczoraj napisał, jak to właśnie uwiodło go "Selling England By The Pound". Przetarłem oczy i jeszcze raz przeczytałem całość od początku, bo naprawdę warto. I choć nieładnie jest przytaczać cytaty z prywatnego ogródka, zaryzykuję. Licząc, że nikt nie podkabluje, a Romuald ewentualnie później nie dopadnie. Inna sprawa, on nie czyta tego bloga, więc powinno się udać. I oto obiecany, bezcenny krótki fragment: "Myślę, że do art rocka już się nie przekonam, ale ta płyta jest cudna. Mój ulubiony numer to chyba "Firth of Fifth", z pięknym fortepianowym intro ...". Zamarłem. W ustach Romualda taki pean na rzecz Genesis, to tak, jak gdyby mnie wyrwał się zachwyt w stosunku do "Bitches Brew" Milesa Davisa. A przecież, każdy kto mnie zna, wie że do tego wciąż daleko. Właśnie, bo zapomniałem chyba najważniejszego. Otóż, w ostatnim dwudziestoleciu Romuald głównie słucha jazzu (ojojciu jojciu, poważna sprawa), a co powszechnie wiadomo, droga od niego raczej nieodwracalna. Bywają jednak wyjątki, czego Romcio, a raczej poważny już dziś pan dyrektor, niezbitym dowodem. 
W czasach Radia Winogrady/Radia Fan, pokątnie nabijano się z Masłowskiego, iż ten przeżywa każdą solówkę Axela Rudiego Pella z wdziękiem grymasu twarzy konającego na mecie maratończyka. Sprawa rypła się całkiem niedawno, choć brak w tym procederze dokumentacji, czy w owym gronie szyderców także figurowała postać Romualda.
I powiem Szanownym Państwu, Genesis wciąż wielbię. Z całego tego szlachetnego rocka progresywnego nawet najbardziej. Z wieloma rówieśnikami Genesis też nie mam problemu, albowiem problem miewam tylko z całym neo-prog ogonem. Nie potrafię - choć niegdyś potrafiłem - przeżywać tych wszystkich nowych dokonań Galahad, Pallas, Red Sand, itp. bezradnych nudziarzy. Nie dalej, jak dziś, mój nadworny dostarczyciel fonograficznych wieści Oskar P. napisał, iż Like Wendy (ktoś ich jeszcze pamięta?) właśnie szykują album z jakimiś dotąd nieprzetrawionymi rarytasami, i o zgrozo, noszą się jeszcze z zamiarem dostarczenia materiału premierowego. O nie, litości, błagam, tylko nie to. Znając siebie, dotrę do tego, nawet kupię płytę, która po dwóch posłuchaniach trafi na półkę zapomnienia. Tak jest ze wszystkimi neo-progami, oprócz Chasing The Monsoon. Zazwyczaj słuchanie tych wszystkich Galahadów wywołuje we mnie już tylko boleści, bądź przynajmniej podobne cierpienie, jak te utrwalone na twarzach pieszych pielgrzymów. Oczywiście nadal jest to dużo ciekawsze zajęcie niż wchłanianie choćby przeterminowanych Adam And The Ants, jednak niepomiernie najlepiej dla nas wszystkich byłoby, gdyby pewnego dnia wspomniane neo-prog-mutacje gremialnie złożyły broń.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




niedziela, 26 kwietnia 2020

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 26 na 27 kwietnia 2020 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań




"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, z 26 na 27 kwietnia 2020 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja: =====
prowadzenie:   ciąg dalszy przymusowej absencji








Siódma niedziela radiowej kwarantanny, a odnoszę wrażenie, jak gdyby sto siedemdziesiąta siódma. 
Na przeczekanie w obiektywie trochę wiosny:






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




niedzielny przegląd wydarzeń

Zamiast przeżywać kolejne raporty o koronawirusie, bądź słuchać prognoz ministra Szumowskiego, którego podbite posiniaczone oczy tylko zmniejszają w człowieku chęć na lepsze jutro, najlepiej po prostu na to wszystko wbić do parku. Zachęcam. Byłem, przeżyłem, więc warto. Chyba, że są wśród nas zalani potem strachu tchórze, to oczywiście koniecznie polecam sztaby na drzwi.
Park Sołacki. Uwielbiam to miejsce. Nawet, jeśli z pewnej alejki czai się policyjny fordzik, który do złudzenia imituje inwigilację KGB podczas jakiegoś antyPutinowskiego wiecu. Spędzone ze trzy/cztery kwadranse w botanicznych okolicznościach tylko podładowały mój akumulator. Nie dajcie się ograbić z wiosny. Dokładnie tak samo chłońcie tę przepiękną porę roku, co jednocześnie olejcie nadchodzące pseudo prezydenckie wybory. Niech sami się wytłuką. Pewnego dnia dopadnie ich ręka sprawiedliwości, a klęska tych rządzących nami kmiotów będzie najpiękniejszą muzyką dla moich uszu.

Znajomy z Torunia pochwalił się zakupem - za sto papierów - pewnej unikatowej CD-edycji genialnego albumu Jethro Tull "Heavy Horses". I żeby to jeszcze edycji pozłacanej lub w jakimś systemie, typu SACD. Nic z tego, zwyczajna stara US-edycja. Jednak na tyle obecnie rzadka, iż te sto dolców trzeba dać. Podobno na Discogs dało się taniej, albowiem znalazł się nawet sprzedawca, i to dokładnie tego samego wydania, którego zadowalałoby bagatela 35$. Niestety, nie spodobał mu się nasz polski oferent, ponieważ jak to ów Amerykanin oznajmił: wasz kraj ma złą reputację. No cóż, w ostatnim czasie bardzo na nią pracujemy.

Zastanawia mnie, czy Radio Afera do żywych powróci obiecanego 15 maja czy jednak ktoś za nie odpowiedzialny, czyli ktoś bardzo ważny, zwyczajnie spęka i kwarantannę przedłuży. Trzymam kciuki za rozsądek, umiar i dobre imię rozgłośni, w której ręce powierzam najlepszą audycję.
Dzisiaj na pewno zagrałbym nowych The Strokes, a ze staroci, myślę z winylu Toma Robinsona, zaś z kompaktów, zapewne Donalda Fagena oraz opisywanych ostatnio CSN. Oczywiście, do nich doszlusowałoby jeszcze sporo innych fantastycznych płyt.
Słuchacz, Pan Sławomir, m.in. tak oto napisał: "Niech panu pozwolą powrócić do pracy i do słuchaczy. (...) Ludzie normalnie wracają do pracy i my słuchacze też czekamy z niecierpliwością". To jeden z maili z 22 kwietnia. O podobnej treści - dokładnie tego samego dnia - przyszły jeszcze dwa inne. Uwierzcie Drodzy Nawiedzeni, ja też nie mogę się doczekać. Wiem, że zaległości nie nadrobimy, ale wreszcie nastaje czas, by przynajmniej ruszyć z miejsca.

Po raz czwarty obejrzałem ubiegłoroczne "Yesterday". Dla mnie najlepszy muzyczny film obecnego stulecia. Opisywałem go, gdy był jeszcze w kinach, ale także rzuciłem słówkiem przed kilkoma dniami, gdy Canal+ zaoferował ciągiem kilka jego seansów. Dzisiaj też jakoś nie mogę ugryźć się w język. Wzruszająca komedia, która pod patronatem muzyki Beatlesów nabiera jakby szczególnego dostojeństwa. Za każdym razem wyłapuję nowe smaczki, a i doceniam sceny, które przy pierwszym kontakcie jedynie o mnie musnęły.
Świat bez Beatlesów, Oasis, Coca Coli i Harry'ego Pottera, za to ze Stonesami, Bowie'em, Radiohead, The Black Keys czy Pepsi. I nasz bohater, Jack Malik, który w wyniku chwilowej awarii prądu na całym globie, za sprawą władowania się rowerem pod autokar, budzi się w szpitalnym łóżku, jednak już alternatywnego świata. I od tego momentu szczególniej oglądamy, nie gadamy, nie wiercimy się i nie zamawiamy pizzy, a przy czwartej emisji (co w moim przypadku) ponownie wzruszamy się sceną, gdy pewna tajemnicza parka (pochodząca z naszego świata) daje Malikowi adres do Johna Lennona. Gdzieś nad oceanem, w jakiejś biednej chałupce o rybackim losie, drzwi naszemu bohaterowi otwiera On - John Lennon. W słusznych okularach, odpowiednio długich włosach, przyodziany w dżinsową kurtkę, zapraszając Malika do wnętrza skromnego domostwa. A, że akurat gwiżdże czajnik, jest więc dla gościa herbata, a później przed chatką pogawędka o szczęśliwej miłości Johna oraz z jego ust dobra rada dla Malika, by ten nie zagubił swojego uczucia do Ellie.
Po raz kolejny - wiem, uśmiejecie się - ale wzruszyło mnie, gdy Malik zapytuje Johna: "ile masz lat?" - "siedemdziesiąt osiem" - "dożyłeś takiego wieku" - konkluduje z ulgą i pewnym niedowierzaniem. Niesamowity motyw. Ciarki przechodzą mnie za każdym razem. I chyba każdego kumatego widza ciągnie, by choć przez moment dostąpić możliwości wskoczenia do tego alterświata.
Albo, gdy Ed Sheeran rzuca po moskiewskim koncercie wyzwanie Malikowi w temacie na szybko skomponowania w garderobie nowej piosenki, i po chwili wykonania jej w skromnym gronie, już w warunkach backstage'owych. Sheeran proponuje od siebie nawet całkiem ładną rzecz, natomiast Malik z pietyzmem przy akompaniamencie pianina przedstawia "The Long And Winding Road". No i w tym momencie trzeba zobaczyć twarz Sheerana - jednocześnie skrywającą zachwyt plus własną porażkę. Pokonanego Sheerana mimo wszystko stać jeszcze na wyjawienie resztką sił: "jesteś Mozartem, ja tylko Salierim".
Uśmiałem się, gdy przed występem Malika na dachu Pier Hotelu, do jego garderoby zajrzeli rodzice, i jeśli dobrze dostrzegłem, chyba mama Jacka wytwarza słowa: "kiedy my na dole jedliśmy galaretki i piliśmy cydr, ty pisałeś She Loves You". Chwilę później Malik z zespołem zaczynają koncert od "Help!". Na końcu piosenki nasz Beatles wykrzykuje: "help me!". Konkretnie ten skand odnosi się do okrutnego losu, który wreszcie ma mu pomóc w odzyskaniu Ellie.
Grająca Ellie, Lily James, do schrupania. Szczególnie, gdy oznajmia Jackowi, iż ten pisze najlepsze piosenki świata, ale oczywiście najbardziej, gdy wreszcie wyznaje: "kocham cię". Trudno też nie polubić odlotowego Rocky'ego - wiernego i przezabawnego kumpla Jacka Malika, ale to już sami zobaczcie.
No tak, i po raz kolejny piszę o filmie, o którym rozpisywałem się dużo wcześniej. Coś czuję, że jeszcze kiedyś... Koniecznie muszę kupić na DVD. To skandal, że dotąd tego nie zrobiłem.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"








piątek, 24 kwietnia 2020

spod patyny - część II / CROSBY, STILLS & NASH "After The Storm" (1994)

Zbuntował się mój stały dostarczyciel płytowych newsów. Postanowił wstrzymać się od copiątkowych garści w tym zakresie nowinek, ponieważ obecnie nic i tak nie bywa aktualne. Fakt, niemal każdy zapowiadany tytuł automatycznie wędruje do zamrażarki lub ewentualnie optymistycznego katalogu jesiennego. I trudno się dziwić. Nowy album, to i z automatu trasa koncertowa, a tego obecnie zsynchronizować nie sposób. Można oczywiście cały świeży trud przekazywać na koncerty charytatywne, można grać chałupnicze występy, można, wiele można. Jasne, to przecież szczytny cel, jednak z artystycznego punktu widzenia zazwyczaj lipa. Nie widziałem dotąd ani jednego udanego występu, z gatunku: live in home. Oczywiście pochwalam wszelakie dobroczynne inicjatywy, jednak żadnej z nich nie położyłbym z drżącymi rękoma na gramofonowym talerzu.
Z innej beczki, przeraża mnie, iż branża koncertowa jest w czwartym koszyku odmrażania. To pokazuje dobitnie, na czym najmniej włodarzom zależy. Ale jak świat światem, sztuka zawsze wiła się krętymi drogami. Dla nas to jednak trochę lipna perspektywa.

 =============================================



CROSBY, STILLS AND NASH
"After The Storm"
(ATLANTIC)



Powróciłem do muzyki tria Crosby, Stills + Nash. W obroty poszedł polski winyl "Live It Up". To ten z grillowanymi kiełbaskami na księżycu. Przedruk Polskich Nagrań na podstawie Warner'owskiego Atlantic oryginału. Wydano go pod koniec pierwszej fali ważności winyli. W czasach, gdy wszyscy poszukiwali muzyki na CD, a ja jeszcze dogorywałem z tradycyjnymi longplayami. I tak, jak kupiłem tę płytę, tak posłuchałem może ze dwa/trzy razy, i na półkę. Dzisiaj to jednak dużo lepsze granie niż w dniu poczęcia. Ale nie o tej płycie Crosby'ich chciałem, a o następnej, wydanej cztery lata później - "After The Storm". Pamiętam, jak jedna jedyna sztuka zbierała kurz latami w nieistniejącym sklepie przy Dąbrowskiego 46. Najlepszym w Poznaniu, tuż nieopodal Rynku Jeżyckiego. No tak, ale tamten sprzedawca miał taką raczej dżenesysowo/pinkflojdową klientelę, która rzadko załapywała się na odległe amerykańskie granie. "After The Storm" więc rozstawiło leżak, wbiło belki w piach, a samo zza przyciemnionych okularów tylko obserwowało sklepowy gwar. Gwar ignorujący dobre imię muzyki, która latami każdego dnia podstawiała się przeróżnym melomanom pod nos. Z czasem pudełko od kompaktu coraz bardziej matowiało, pojawiały się na nim jakieś liczniejsze zarysowania, aż wydawnictwo pomału zaczęło przypominać komisowy szrot. Zestarzało się w zgodzie z naturą, chyba nigdy nie dostąpiwszy szerszego uznania. W tym czasie przeróżni zachwyceni srebrzystym nośnikiem maniacy pouzupełniali dżenesysy, wandergrafy czy inne dżefrotale, a "After The Storm" gdzieś tam się tylko plątało i podkładało pod nogi. I tak płyta, która po drugiej stronie Wielkiej Wody znalazłaby zapewne opiekuna już w pierwszej godzinie po wybiciu światowej premiery, w Poznaniu doczekała się losu zwykłego popychadła. I nawet nie pomógł fakt, że w tym samym roku Crosby, Stills i Nash wystąpili na kontynuacji legendarnego Woodstocku (w ramach jego 25-lecia), nie pomógł także kalifornijski entuzjazm, gdzie płytę nagrano, nie pomógł wybitny producent Glyn Johns (ten od choćby Stonesów, Eaglesów, The Who, a nawet jednej z wczesnych płyt New Model Army - "The Ghost Of Cain"), wreszcie, na nic perfekt forma samych muzyków, którzy grali i śpiewali jakby odjęto im tych dwadzieścia pięć lat od epoki pierwszego Woodstocku. Każdy z owej śpiewającej trójcy dysponował pięknym i
oryginalnym głosem. Najdelikatniejszym David Crosby, lecz przecież lekko zachrypnięty Stephen Stills czy rozmarzony Graham Nash, śpiewali równie przejmująco. A kto wie, czy na tej płycie nawet najsłynniejszego Crosby'ego lekko nie odstawili. Bo przecież taki na pół hipsowsko-, na pół Eagles/NeilYoung'owy numer "Find A Dream", przywoływał echa porywającego arcydzieła "Deja Vu". Aha, i gdyby co, nie było w nim ad persona Neila Younga. Był tylko dobry jego żyjący duch. Ale, by nie było, David Crosby też dawał popalić. Przecież "Till It Shines", to istna potęga. Inna sprawa, że w tym numerze zręcznie Crosby'emu po piętach deptały organy, częstego zespołowego pomagiera Mike'a Finnigana. I wcale Crosby nie śpiewał tu jak klucha. Miał głos stanowczy, odpowiednio podrajcowany kumpelskimi chórkami. Jak tylko Afera odżyje, zagram to Szanownym Państwu. Już teraz przygotujcie szufelki, zbiorowo szczęki opadną.
David Crosby ma tu jeszcze taki fajny kawałek "It Won't Go Away" - wspólnie zaśpiewany ze Stillsem. Jaki "też fajny"? Toż to albumowy asior. Dokładnie z tego samego jachtu, co "Find A Dream", tyle że jeszcze mocniejszy. W sensie, zadziorniejszy. Panowie śpiewają z takim entuzjazmem, jakby po wielomiesięcznej morskiej tułaczce wreszcie ujrzeli ląd. I takich chwil tu nie brakuje, jednak nie nosiłem się zamiarem recenzowania tej płyty, a jedynie zależało mi na uświadomieniu (nieza)istnienia. Prawdą też, że listy przebojów, podobnie jak klientela wcześniej wspomnianego sklepu, też tę płytę olały. Przepraszam za zbyt swobodny ton wypowiedzi, lecz słowo "olać", idealnie koresponduje z faktami. Na Wyspach płyty nie było, a "łaskawsza" Ameryka dopuściła ją zaledwie do 98 pozycji na dwusetce Billboardu. I to przez chwilę. Bo już po tygodniu lawinowo zsunęła się w czeluści zapomnienie. No dobrze, być może nie wszystkie dwanaście piosenek były jutrzenką, i być może lepszy los albumu mógłby się wydać na wyrost, jednak dla takich muzyków, dla takich gigantów, była to porażka, nawet jeśli ostatecznie album sprzedano w niezłym ponad dwustutysięcznym nakładzie.
Co na minus? - do dzisiaj nie pokochałem spowolnionej Beatles'owskiej interpretacji "In My Life", podobnie jak egzotycznej "Panamy", za to tytułowa ballada, jak też harmonijka, plus śpiewanie pod Simona i Garfunkela Grahama Nasha i jego muzycznych braci w "Unequal Love", nie powinno przejść niczyjej uwadze.






Andrzej Masłowski
 

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




czwartek, 23 kwietnia 2020

zdjęcie dnia

Kulisy charytatywnego koncertu "Music For Montserrat", 1997 r.
Od lewej: Mark Knopfler, Eric Clapton, George Martin, Paul McCartney oraz Phil Collins. 

Szkoda, że do kadru nie załapali się Elton John, Carl Perkins czy Jimmy Buffett. A jeszcze większa szkoda, że do dzisiaj nie wydano tego na audio, a jedynie na VHS - później także DVD.



Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




środa, 22 kwietnia 2020

kolejny przegląd wydarzeń

Przed chwilą w Szanownych Państwa ręce oddałem kolejny opis dobrej rockowej płyty. Tym razem bohaterami Harem Scarem. Ich najnowsze dziecię "Change The World" aż uprasza się, by zostać ozdobnikiem radiowych fal, jednak niech nikt na to nie liczy. Obecnie takiej muzyki słucha się mikroskopijnie, na masową promocję więc liczyć nie ma co. Zbyt dobra rzecz. A jeszcze, oprócz pierwszej wody śpiewu i stosownego mu podkładu, całość na dodatek zmusza do myślenia. Dlatego będę o takiej muzyce często pisać, nawet jeśli z mej klaty nie zejdą sugestie, bym zamienił własne preferencje pod jakieś smoothy czy inne smuty. Nic z tego, nie dam się. Będę niczym Richard Chamberlain w klimatycznej odsłonie "Tożsamości Bourne'a", który walcząc o odzyskanie zatraconej tożsamości nie daje się nikomu uklepać. Późniejsza ekranizacja powieści Ludluma, już z Mattem Damonem, rozmyła się w całkowitym galopie kamer, przez co kompletnie ograbiono ją z tego pozornie sielankowego, acz w całej rozciągłości thrillerowego napięcia.

Zmarła Krystyna Łybacka. Profesor Stefan Niesiołowski napisał: "odeszła osoba o wielkiej kulturze, urocza, mądra, życzliwa ludziom, mająca tak wiele radości, promiennego uśmiechu, czegoś trudnego do nazwania, co można chyba najkrócej określić jako empatię, budzenie sympatii i stwarzanie atmosfery radości". Ja także zapamiętam Panią posłankę jako osobę ciepłą, pomimo iż moja wiedza w temacie jej osoby wypływa tylko na podstawie prasy czy telewizji.

Spadliśmy w rankingu wolności prasy. Co prawda do Erytrei, Turkmenistanu lub Korei Północnej wciąż jeszcze odlegle, jednak 62 pozycja wobec jeszcze w 2015 roku 18-tej, to policzek dla długo budowanej wiarygodności i przyzwoitości. Oto do czego doprowadzili rządzący nami nieudacznicy. Na co jednak to oburzenie, skoro i mnie bezpośrednio też niekiedy otaczają przeciwnicy wolnych mediów. Najczęściej za sprawą własnej niewiedzy, choć bywają też tacy zwyczajni głupcy z powołania.

Po raz kolejny wyszło na moje. Podczas, gdy niektórzy moi znajomi dali się kupić aktorsko przysposobionemu ministrowi Szumowskiemu, ja od początku widziałem w nim potulnego pisowskiego dygnitarza. Kogoś, kto tylko zręcznie kokietował maślanymi oczkami i niby zatroskanym tonem wypowiedzi w codziennych tv-wystąpieniach. Imitował niewyspanego lekarza, który o losie rodaków myśli nieprzerwanie od porannej kawy po nocne ampułki. Niedawno zmieniona retoryka w kwestii nadchodzących wyborów szybko obnażyła jego ścisłość i przynależność partyjną. Na nic Hipokratesowa przysięga, gdy w perspektywie roi się szansa na kolejnych kilka lat. Tyle warci ludzie, którzy tylko pozornie stoją na straży naszego poczucia bezpieczeństwa.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




HAREM SCAREM "Change The World" (2020)









HAREM SCAREM
"Change The World"
(HRD MUSIC)

****




Ci hardrockowi Kanadyjczycy rozpoczynali fonograficzną przygodę wraz z pierwszymi sukcesami Pearl Jam, Nirvany i Soundgarden. Tym samym, za sprawą uprawianego coraz mniej wówczas popularnego hard rocka obrali kurs pod górkę. A jednak, w kraju klonowego liścia pokochano ich bez potrzeby kampanijnego fałszerstwa. Po drugim albumie "Mood Swings" (powszechnie najwyżej ceniony) Harem Scarem na moment zrobili ukłon w stronę posępnych, nieco grunge'ujących brzmień, jednak w konsekwencji tego wydane "Voice Of Reason" nie przypadło do gustu chyba nikomu. Późniejszy zawrót na właściwy kurs zaowocował powrotem do dawnego stylu, tyle że już w zdecydowanie zmodernizowanej formie. I kilka ostatnich płyt także to potwierdza, a jednocześnie oznajmia wyborną kondycję grupy. Grupy, która w naszej mapy nadwiślańskim cyplu wzbudza jedynie jaśniepański wzdryg ramion. Dodam jeszcze, iż w przypadku Harem Scarem warto też prześledzić solowe, niekiedy bujne losy poszczególnych muzyków (szczególnie perkusisty Darrena Smitha), jednak nie mamy teraz na to czasu.
Najnowsze "Change The World" nie po raz pierwszy wyprodukował Harem'ski trzon, gitarzysta Pete Lesperance oraz posiadający nazistowskie nazwisko, wokalista i klawiszowiec Harry Hess. Tego drugiego niedawno polecałem za sprawą równolegle działającej formacji First Signal. Ich ostatnia płyta "Line Of Fire" wręcz kapitalna, i w zasadzie równie stosownie osadzona w klimacie dokonań omawianych Harems. W pewnym sensie tamto wydawnictwo tylko upewniło klasę Harry'ego Hessa, iż ten wcale nie przetrzymuje najlepszych pomysłów dla teoretycznie bliższych jego sercu Torontyjczyków.
Jednocześnie przyklaskuję niedawnym słowom perkusisty First Signal, Danielowi Floresowi, który stwierdził, że tak dobrze jak obecnie, Harry Hess jeszcze nigdy nie śpiewał. Przy czym, na "Change The World" wspomaga go dodatkowo jeszcze kilkuosobowa chóralna brać, a w jej szeregach nawet ex-singer TNT, Tony Harnell. Warto do całości dorzucić, iż Harem Scarem dawno nie mieli tak przysłowiowego ciągu na bramkę. Na "Change The World", nie tyle nie ma się do czego przyczepić, co jeszcze trudniej którąkolwiek z kompozycji ograbić z należnych pochwał. Ze świecą szukać dnia, kiedy od chwili poczęcia albumu (6 marca br.) nie nastawiam go sobie przynajmniej w kilkuutworowym fragmencie.
Harry Hess i Pete Lesperance mają nieźle podrajcowane ucho i są istnym wulkanem pomysłów do nagrywania samych przebojów. Przydałaby im się jeszcze tylko większa sala i bogatsza oprawa, albowiem dla tak porywającej muzyki kameralny klubik wydaje się ujmą. Oczyma wyobraźni widzę, co tłum wyrabia przy numerach "Aftershock", "The Death Of Me", "In The Unknown" czy momentami atomowych "Riot In My Head" oraz "Fire & Gasoline". A przecież, jak na klasowych wymiataczy przystało, nie obyło się również bez songów, przy których lody topnieją. To terytorium zagospodarowały naznaczone pianinem, acz jednak bliskie natury grupy, zadziorne ballady: "Mother Of Invention" oraz "No Me Without You" - ich majestat podkreśliłaby stadionowa płyta rozjarzona mikro światełkami z zapalniczek.
Harem Scarem nie uprawiają hard rocka w takim europejskim jego pojęciu. Nie znajdziemy tu zatem Hammondowych wycieczek w stylu Jona Lorda, do których Ritchie Blackmore dorzuca odpowiednie garście riffów, a i równie okazałe rozbujane solówki. Nie nie i jeszcze raz nie. Żadne wielbione na Starym Lądzie węże, purpury czy tęcze, nie wchodzą w grę. Harems też grają z polotem, lecz bliżej im do elegancji Boston czy AOR-owych Survivor, ze szczyptą trochę bardziej poszarpanych 3 Doors Down czy Collective Soul. A już na pewno w całej rozciągłości Harem Scarem biją na głowę przereklamowanych i w sumie dość nijakich ziomali z Nickelback. Na dodatek, od tych ostatnich są znacznie kąśliwsi. Skosztujcie. Dla mnie jak zawsze świetne, jednak nikomu podobnej satysfakcji nie zagwarantuję. Ale cóż, de gustibus non disputandum.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"



wtorek, 21 kwietnia 2020

KHYMERA "Master Of Illusions" (2020)








KHYMERA
"Master Of Illusions"
(FRONTIERS)

***1/4






Powiedzmy sobie jasno, obecna Khymera, a jej odległa siostrzyczka z wydanego w 2003 roku debiutu, to dwa odległe bieguny. Niegdyś ta nazwa emocjonowała nawet prog-rockowych wielbicieli Kansas, wszak śpiewał w niej Steve Walsh, a przezdolny Daniele Liverani, nie tylko plótł zgrabne multiinstrumentalno-produkcyjne wianki, co też będąc przy okazji biegłym gitarzystą, bez skrępowania wdawał się w interakcje z nadanym mu do pary, niekiedy wręcz o bajecznej technice gitar-pomagierem Mike'iem Slamerem - utytułowanym maestro z zapomnianych już City Boy i niestety jeszcze bardziej przyblakłych, pomimo iż sporo młodszych Steelhouse Lane. A przecież tamtejszego składu w chórkach dopełniał jeszcze inny Kansasowiec, Billy Greer. Na tym nie koniec, do kompozycyjnego pakietu dokładali się ludzie z Winger, Survivor czy Talisman, a nawet tacy indywidualni mocarze, jak David Foster czy Giorgio Moroder. Zaistniała płyta była wręcz niewiarygodnie dobra, co tylko mogło w stosownym środowisku - u ewentualnych zazdrośników - rozsiać ogólne wkurzenie. Niestety, z racji panoszącego się od lat zalewu wszelakich elektroniczno/RnB papek, płyta spodziewanie przepadła, a do jej uroków dotarli jedynie gruntownie dobrym gustem
dokształceni odbiorcy, w tym i ja. Na dowód mych peanów względem tamtego długograja, niech posłuży choćby genialna interpretacja hitowego numeru Fostera "Who's Gonna Love You Tonight". Rzecz, która jednym tchem przerosła zacny oryginał - sorry David. Szkoda, że ten skład rozsypał się niemal od razu, a na kolejnym albumie Liverani zmuszony był przekazać wokalne lejce już tylko sprawnemu basiście Dennisowi Wardowi - muzykowi o bogatym CV, najbardziej jednak naznaczonego grupą Pink Cream 69, a obecnie obok odpowiedzialnej funkcji w Khymerze, równolegle działającego na basowym polu w ciągle świetnych Magnum. Piosenkarz z Warda też niczego sobie, jednak mówimy o postaci bez "tej" zadziornej w głosie histerii, jaką Steve Walsh od swego poczęcia włada swobodniej niż Zorro szablą. Ward zdając sobie sprawę z limitu własnego głosu nie wznosi się ponad nadane mu możliwości, jakimi pławią się takie nasze Góry Świętokrzyskie. Tym samym, ciągle jeszcze bardzo fajna Khymera zauważalnie nam sprzeciętniała, i to nawet, jeśli grupie w międzyczasie przytrafiła się jedna nieco wytrawniejsza płyta - "The Greatest Wonder". Polecam szczególnie naznaczony w niej finał, jakim pełne uniesień "The Other Side". Kawałek, który pomimo upływu dwunastu lat wciąż działa na mnie niczym miód na niedźwiedzia.
Muzycy Khymery nie wchodzą na niepewne ścieżki. Sztywno trzymają się genealogii swego stylu, na który jedyny wpływ ma zmiękczony hard rock, tym samym ich najnowsze dziecko "Master Of Illusions" nie przynosi też żadnych niespodzianek, ni dostrzegalnych zmian. No, może poza roszadą na fotelu perkusisty. Obsługującego na poprzednim albumie Edguy'owego Felixa Bohnke zastąpił mający na koncie współpracę raczej z małokalibrowymi bandami Pete Newdeck. Jednak perkusja nigdy w Khymerze nie odgrywała znaczącej roli, tak też tego personalnego przetasowania nikt nie dostrzeże. I trochę szkoda, że także niewiele da się dostrzec na całej "Masters Of Illusions". Ot ładne, zgrabne rock piosenki, z których ogólnie niewiele wynika. Ok, jest przeuroczo niosący się finał "Just Let It Happen", za którego wdziękiem w sukurs podążają "The First Time" czy "Paradise", są jeszcze nie mniej miłe dla ucha "Follow The Sun" bądź "The Rhythm Of My Life", jednak całość rysuje się niewymownie zmatowiałymi barwami.
Album stanowi za przykład idealnego do hotelowych wind muzaka, pomimo działającej na jego plus zwartej emocjonalnej formy. Ktoś tu trzasnął z wiatrówki, choć przyznaję, od sprawnego rusznikarza.
Mimo wszystko nadal lubię Khymerę, a kolejną ich płytę kupię tak samo w ciemno, jak tę. Bo tak nakazuje oddanie sprawie, plus przyzwoitość. 





Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"



H.E.A.T. "II" (2020)









H.E.A.T.
"II"
(EAR MUSIC) 

****





Artyści nadają albumom dziwaczne tytuły, a później ja muszę wyprostowywać karty historii. Tak też sprawa ma się w obliczu szóstego longplaya H.E.A.T. - ochrzczonego tajemniczym "H.E.A.T. II". Okazuje się, że muzycy będąc pod wrażeniem swego najnowszego bobo, doszli do wniosku, iż tak właśnie zabrzmieliby, gdyby powrócili do początków kariery. Dlaczego więc nie "The 1st"? Ale i mnie się podoba, choć wcale nie pod wpływem buńczucznego - a wyrytego na wbitym we front pudełka stickerze - sloganu: "są lepsi niż niejeden oryginał z lat osiemdziesiątych". Bo tak po prawdzie, w muzyce H.E.A.T. nie zmieniło się nic. To cały czas reprint tego, co tworzą od czasów, gdy w grupie śpiewał Kenny Leckremo. I w tym momencie przyznam, z początku nie bardzo przychylałem się do jego następcy, Erika Grönwalla. Jakiegoś kolejnego chłoptasia z tamtejszej edycji "Idola". Programu, który zazwyczaj werbował tuziny cienkich piosenkarzyków, którzy poza darem posiadanego, niekiedy nawet dobrego głosu, w zasadzie nic więcej nie mieli do powiedzenia. A raczej, zaśpiewania. Moje ówczesne obawy względem nowej wokalnej siły dodatkowo potwierdzał jeszcze słabiutki album "Address The Nation", ale tamte czasy na szczęście dawno za nami. Kolejne dzieła gorących Szwedów tylko podnosiły akcje, aż w końcu dzięki poprzedniemu "Into the Great Unknown", dokonali wolty dawnych możliwości, zaś za sprawą najnowszego "II", nawet zaostrzyli czub.
"H.E.A.T. II" to entuzjastycznie zapodany soft metal, na którym dobrze rozgościły się porywające stadionowe refreny. Erik Grönwall, być może nie osiąga wokalnego stadium histerii, lecz jestem przekonany, że jego fanki jak najbardziej. Jegomość umiejętnie rozdziera gardło, przy okazji mobilizując zespołowych kolegów do jeszcze sprawniejszego działania. Dlatego wszystko tu chodzi na piątym biegu, pomimo iż gitarzysta Dave Dalone to facet niemający ambicji wyduszania ze swojej gitary maratonowych solówek. Pod tym względem jest zwięźle i konkretnie, choć sam pakiet melodii skrywa iście zwierzęcą furię. Spod igły ku głośnikom płynie tryumf klawiszowo-gitarowego słodkiego metalu, który by taranować wcale nie potrzebuje Slayer'owskiego napieprzu. Szkoda jedynie, że ci nasi znad Wisły sparaliżowani rockmani dotąd nigdy nie nagrali takiej płyty. I jeszcze długo długo nie, albowiem takie pełne inscenizacji i świateł spektakle trzeba wyssać z matczynym mlekiem.
Kawałki "Dangerous Ground", "Come Clean", "We Are Gods", "Adrenaline", "One By One" czy wprost rewelacyjne !!! "Victory", wypolerują wasze uszy na błysk, a w ślicznej balladzie "Nothing To Say", też raczej nie szukałbym wytchnienia.
Od pewnego czasu H.E.A.T. poważnie w moich oczach zyskują. Mało tego, gdybym miał nad łóżkiem makatkę, zapewne powiesiłbym sobie ich plakat.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




poniedziałek, 20 kwietnia 2020

sms w Szkle

Pochwalę się. Przed chwilą poszedł mój sms w Szkle Kontaktowym. Jest frajda.
Utrwalam na pamiątkę. 



Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




przegląd wydarzeń

Powrót do lubianego świata potrwa dłużej niż przypuszczałem. Wszelkie liczby, raporty, rokowania, są tylko bazą nieprzychylnych danych. Musimy przywyknąć do braku koncertów, meczów w halach czy na boiskach, wykreślić z kalendarzy zaplanowane przyjęcia, bale oraz szampańskie rauty i wiwaty. Ten rok raczej pewnikiem wydaje się spięty klamrą izolacji i nic nie gwarantuje, że kolejny okaże się lepszy. O tej cholernej pandemii będziemy jeszcze mówić i mówić, czy to się komuś podoba czy nie. Powiem Szanownym Państwu, rzygam na dźwięk słowa: "koronawirus", jak również z obrzydzeniem me oczy odczytują zbitek liter i cyfr: "COVID-19". Chciałbym dorwać się tej zarazie butem do gardła, lecz póki co, ona karty rozdaje.

Otwarto parki i lasy. Jako jeden z pierwszych zamierzam skorzystać. Wejdę do któregoś i ryknę sobie w ramach skrywanej tygodniami bezsiły i niemocy. Warto nie przepuścić takiej okazji, wszak nikt nie obiecuje niczego na zawsze.

Odszedł basista Matthew Seligman. W bogatym dorobku prześlizgnął się przez wczesnych Thompson Twins, ale też akompaniował podczas Live Aid Davidowi Bowiemu, ponadto pojawił się w najlepszym okresie Thomasa Dolby'ego, co również wspomagał niezłą krótkotrwałą formację The Dolphin Brothers - dowodzoną przez Steve'a Jansena i Richarda Barbieriego. Ich album "Catch The Fall" pamiętam, spodobał się w swoim czasie Słuchaczom Nawiedzonego Studia (m.in. fantastyczne "My Winter"). Seligmana znajdziemy także pośród bogatej ekipy sidemanów najlepszego albumu The Waterboys "This Is The Sea". I to jest płyta, której bym szczególnie dzisiaj z Wami posłuchał.
Matthew Seligman to kolejny poległy wobec koronawirusa, co tylko ponownie dowodzi, że moje dotychczasowe lekceważenie tej paskudnej zarazy powinno wreszcie nie tylko mnie dawać do myślenia.

Napisał do mnie dawny Słuchacz, informując o śmierci Ojca, który pamiętam, również niegdyś nadsłuchiwał Nawiedzonego Studia. Nie tylko, bo zdaje się nieistniejących pozostałych dwóch audycji także. Bardzo fajny jegomość. Jego muzyczne spostrzeżenia często bywały trafne w punkt, a z drugiej strony, jakże spontanicznie wylewała się u niego miłość do Steely Dan czy Steve'a Winwooda.
Pan Waldemar cenił dobre granie, nieważne z jakiej bajki. Lubił, gdy uczucie i polot szły w parze z dobrym rzemiosłem plus nieodzowną nutą szaleństwa.
Szkoda, że nie udało nam się spotkać podczas poznańskiego występu Steve'a Hacketta, na którym ponoć był. Ominęła nas okazja do wspólnego wyrażenia kolejnego triumfu wobec wielkiej sztuki.
Po raz ostatni widzieliśmy się jakieś półtora roku temu, może przed dwoma laty. Ciągle zapominam, że w moim wieku czas przyspiesza. Ale widzę go, jak dziś; ubrany w krótką skórzaną kurtkę, w jednej dłoni trzyma futerał od okularów, drugą przegląda okładki płyt potrzebnych do pogawędki.
Pan Waldemar - były gliniarz, więc człek dobrze zbudowany, przy tym słusznie wysoki, postawny, a jednocześnie bez kapki niepotrzebnego tłuszczu. Taki szling szlang facet. Klasa - zarówno na oko, co też w rozmowie.
Przy każdej okazji lubił polecić dobrego rock/bluesa, a nawet właśnie odkryty jakiś jazzik, choć wiedział, że z tym ostatnim bywało u mnie jak z dosalaniem morza.
Pan Waldemar to ktoś, z kim chętnie w okowach gustownie dobranego repertuaru, a i odpowiednio zestawionego hi-fi, chlapnąłbym sobie kilka szklaneczek. I na pewno dobrze by nam się muzykowało. Szkoda, że do tego nigdy nie doszło. Dlatego zachowam w pamięci jego dobre imię na podstawie wspomnień i nigdy obrazić nie pozwolę.

Minęła szósta niedziela radiowej absencji. Ile ich jeszcze, nie wiem. Ale sprawy nie lekceważę, więc nieustannie przygotowuję audycje. Jestem w gotowości i ze wszystkim na bieżąco. Skrupulatnie pomysły zapisuję, a stosowne płyty (w tym potrzebne nowości) odkładam na dwa coraz pokaźniejsze stosy. Przegrałem nawet na cedeery kilka potrzebnych do naszych wieczoro-nocnych spotkań winyli. Zebrało się tego całkiem sporo. Natomiast pomiędzy muzycznymi wierszami lubię ostatnio poczytać. To także przyjemne spędzanie czasu, a jednocześnie nadrabianie wielu zaniedbań.

Canal+ wyemitowało niezły, i wcale nie taki stary film "Richard mówi do widzenia". Ciekawe spojrzenie na życie wobec perspektywy półrocznej resztki, jaka za sprawą postępującego raczyska pozostała granemu przez Johnny'ego Deppa Richardowi. Ułamek czasu, który pozwoli niekiedy niekonwencjonalnie zaszaleć, ale też odnaleźć wartości, na które w ciągłym biegu nie było dotąd mowy. Każdy dzień wydaje się więc cenniejszym skarbem od wszystkich przez nas zdrowych pojmowanych egzystencjalnych potrzeb. No i końcowa, z rozstajem dróg, jakże sugestywna scena.
Ten sam Canal+ właśnie jest na etapie emitowania bardzo fajnego "Yesterday". Kto przegapił weekendowe seanse, może wszystko nadrobić jutro, w piątek oraz najbliższą niedzielę.
Polecałem już ten film w jednym z blogowych wpisów, gdy był jeszcze w kinach - sprawdźcie proszę. Natomiast tym, którzy wciąż nie dojrzeli do liverpoolskiej Czwórki, zacytuję pochodzącą z alternatywnego świata (a raczej odwrotnie, z naszego, czyli właściwego) pewną tajemniczą parkę z zabawką żółtej łodzi podwodnej, która oznajmia głównemu bohaterowi (Jackowi Malikowi): "świat bez Beatlesów jest niewypowiedzianie gorszy".






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"




niedziela, 19 kwietnia 2020

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 19 na 20 kwietnia 2020 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań




"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, z 19 na 20 kwietnia 2020 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja: =====
prowadzenie:   ciąg dalszy przymusowej absencji








Szósta niedziela radiowej kwarantanny. 
Przyroda oszalała. NIE marnuję wiosny, NIE siedzę w domu. 






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"