wtorek, 9 stycznia 2024

'5150'

Ostatnio nieco VanHalen'uję. I na radio, i na blogu. Mnie nie przeszkadza.
Na dzisiaj mój historyczny winyl "5150". German 1st pressing. Egzemplarz tamtych czasów. Obsługiwałem nim niejedną balangę, co i kulturalniejsze herbatki, albowiem te wydawałem niemal codziennie, nie jak ten sknera król Poniatowski, jedynie w czwartki.
Zdaje się, wspominałem o tym konkretnym wydaniu LP w Nawiedzonym, więc niech się objawi.
Wiosna 1986. U mnie z przyczyn obiektywnych tyciu później. Krótkich kilka miesięcy po światowej premierze. Ale to i tak nieźle. I mieszkańcy tamtych lat będą wiedzieli, co, jak, dlaczego. Do tego czasu słuchałem u pewnego kolegi, który miał na kasecie.
Pierwszy long VH bez Davida Lee Rotha (za konsoletą nie Ted Templeman, a Foreigner'owy Mick Jones. Templemana w tamtym czasie zgarnął solowy Lee Roth), a i wcale nie z żadnym żółtodziobem, a kędzierzawym i o silnych płucach Sammym Hagarem. Ten wcześniej śpiewał u Ronniego Montrose'a i miał od dawna ugruntowany mocny kręgosłup w nagrywaniu na własną rękę. Niemniej, przeciętny kowalski usłyszał o Hagarze dopiero tu. Kiedy radio na dobre rozkręciło "Why Can't This Be Love", "Dreams" czy "Love Walks In". Single, potężne hity, składowe gigantycznie dobrego albumu, ostatecznie sprzedanego w ponad ośmiu milionach. Nie kliknięć, nie pierdnięć w monitor, a nośniki.
Algebraiczny tytuł poprzedniego albumu - "1984" - przypadł panom do gustu, więc czemu nie za ciosem. Tym razem "5150". Cóż oznacza? Jeden tytuł, dwa odniesienia. Pierwsze względem domowego studia Eddiego Van Halena, drugie zaś odsyła nas do Kalifornijskiego Kodeksu Opieki Społecznej, w którym różne czterocyfrowe numery stanowiły za punkty do konkretnych przypadłości. I tak, "5150" oznaczało sugestię, by daną osobę umieścić na siedemdziesiąt dwie godziny obserwacji w zamkniętym ośrodku psychiatrycznym. Aż chce się jeszcze bardziej posłuchać płyty, początkowo nie do końca uznawanej przez dotychczasowych VanHalen'owców. Nie wszystkim spodobało się niekiedy miękkie, radiowe oblicze grupy. Wspomniane piosenki "Why Can't This Be Love", "Dreams" i "Love Walks In" dla twardzieli lury, a dla mnie absolutnie genialne. No, ale ja miałem dwadzieścia jeden lat, pozytywne usposobienie, w ogóle jawiłem się szczęśliwym, wesołym i pełnym empatii młodzieńcem (wszyscy mi to powtarzali), stroniącym od polityki, także nudziarzy od 'dom i ogród', muratorów oraz wielbicieli koszykówki. Chociaż... już wtedy lepili się do mnie samochodziarze oraz, co trzyma po dziś, wyrażają mi uznanie wszelacy osiedlowi konsumenci przysklepowych małpek oraz piwka za dwa trzydzieści. Kłaniają się, zagadują, a nawet, gdy tylko sprzyja aura, zachęcają na ławeczkę. Chyba jeszcze nie czas, ale... lubię takich ludzi. Można na nich polegać, jeśli zdobędziemy ich zaufanie/sympatię. Bywają wporzo, nie to, co te wszystkie zadzierające nosa yntylygenty.
Wróćmy do "5150"... Jeden z moich nieżyjących kumpli, od zawsze kojarzy mi się z tą płytą. 'Trochę' jej wspólnie przecież posłuchaliśmy, a przy odjechanej końcówce, dotyczy kawałków "5150" oraz "Inside", zatańczyliśmy pewnego razu kankana na stole w jego domu, no, a ten w odzewie zagroził zgrzytem niepewności podtrzymujących blat nóg.
Ta muzyka konsolidowała, wywierała dobre emocje, procenty lały się strumieniami. Dlatego tak bardzo lubię ten album, spośród dziewięciu kompozycji, nie znajdując żadnej kuchy. Wszystko tu gra, jak ta lala, i oby jak najgłośniej. Z dala od podstarzałych bab, matek polek, przyciszających każdą muzę, ponieważ nie można rozmawiać. Szczególnie o robocie lub najnowszej bluzeczce. Gdzie się podziały tamte prywatki? - pytam. Bo przed ślubem żadna z nich nie ośmieliłaby się gałkę głośności przesunąć w lewo, choćby o milimetr. Sorry drogie panie, nie jestem mizoginem, po prostu wy po urodzeniu pierwszego dziecka dziadziejecie i ten stan rzeczy później trwa bez szansy na poprawę. Dlatego panowie, bierzcie zdrowe, młode, jędrne ciałka, ale nigdy z pierścionkiem na klęczkach się nie zaoferujcie. Bo już po was.
Nastawiamy album, a tu po chwili "Good Enough" i wydzier Hagara: "hello baby", a raczej: "hellllo baaay beee!", i zaczynamy! Jeśli lubicie takie niedające wytchnienia tempa, to już niebawem, w środku strony A, podobne trzęsienie zagwarantuje Wam "Get Up". Zawsze żałowałem, że tego typu numerów VanHaleni mieli za mało. A przecież wtedy uchodzili za zespół heavy. Przy czym, za Davida Lee Rotha jeszcze z dodatkowymi himalaistycznymi akrobacjami i nutką retro.
Nareszcie nie półgodzinni Van Halen, a tym razem aż! czterdzieści trzy minuty. Dużo słuchania. Koniec ery płyt Van Halen, które kończyły się ledwie po zasznurowaniu trampek.
Legendarny winyl legendarnym winylem, ale niedawno dokupiłem na półkę piękny mini box replik winylowych na CD. Zgadzają się okładki, wkładki, nawet grzbiety. Zremasterowane cudo. Mam ochotę zajechać, a boję się niczego nie zagiąć, tym bardziej wymiętolić. Takie zgrabne patrz, podziwiaj i nie dotykaj cacko. Cztery regularne albumy VH okresu Sammy'ego Hagara plus jedno z nim CD z rarytasami. Trochę naciąganymi, ale skoro archiwa przetrzebione... Jeśli macie stare wydania kompaktowe tych płyt, do tego soundtrack "Twister", winylowe maxi "Why Can't This Be Love" oraz podwójnego składaka VH sprzed parunastu lat, nic Was tu nie zaskoczy. Ale box trzeba mieć. Szczególnie polecam go takim, jak ja, co za dawne czasy kochają winyle, lecz wolą nieskazitelność kompaktów. Bardziej lakonicznie określić tego nie umiem.
Do następnego VanHalen'owania...

a.m.


"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
(obecność nieobowiązkowa)