sobota, 5 listopada 2022

remaster okladka

W połowie lat dziewięćdziesiątych wpadł mi handlowy kartonik kompaktów - 25 sztuk - U2 "Achtung Baby". Edycje amerykańska. Nie pamiętam już, skąd i jak, ale był mój, więc cały obrót i zysk też były moje. Zanim jednak pakiet rozszedł się szybko i na dobre, postanowiłem sprawdzić, czy amerykańskie kompakty zagrają równie lepiej od swych europejskich odpowiedników, bowiem do tamtej pory za ów fakt stanowiły winyle. W nich różnice dźwięku na korzyść wydań USA miażdżyły wszystkie made in Holland czy printed in Germany. Nawet niekiedy edycje UK za czołem stawki, dajcie wiarę.
Nie zwlekając więc, wyciągnąłem z półki, celem skonfrontowania z edycją US, moje dotychczasowe deutschlandowskie "Achtung Baby" (z sentymentu zachowałem to wydanie do teraz), i rozpocząłem przesłuch właśnie od niego. Oczywiście wcześniej sprawiedliwie wypośrodkowałem dla obu wydań potencjometry, wszystko zatem tip top ustawione, no to Waniuszka dawaj! Celem testu wybrałem numer "One". Wiedziałem, że w razie czego, nie łupnie mi głośnikiem, jak bohaterowi "Powrotu Do Przyszłości" w początkowej scenie pierwszego epizodu. Zagrało ze skali "2,5". Poszło ładnym, czystym dźwiękiem, ale nie na skalę przestworzy. Na tyle okay, że i mną nie zachwiało, ani nie zawiało przeciągiem. Po prostu rzetelnie, bez trzasków i wcelowywania się igłą w rowek. Jako, że miało być uczciwie, niczego nie tykając, wyjąłem z kieszeni mojego CD-germańca i w to miejsce poszło jedno z dwudziestu pięciu sztuk 'ju es ej'. Nie zwlekając, przydusiłem w pilocie 'play', ponownie wybrałem "One", i co? I kosmos. Dla jasności, nigdy nie byłem i wciąż nie jestem audiofilem, jednak w tamtym momencie pojąłem, na czym polegają podniety magików od kabli, pozłacanych końcówek wtyczek, wszelakich jednogałkowych wzmacniaczy i niekończącej się wymiany głośników z bardzo dobrych na jeszcze bardziej bardzo dobre. A tu przecież nie chodziło o sprzęt, lecz o nośnik compact disc. Trzasnęło z jankesa dźwiękiem, wydobyły się spod ziemi ciepłe basy i odpowiednie soprany, których dotąd w tej muzyce nie słyszałem. No jest czad, pomyślałem. Cóż, do tego momentu raczej nie przykładałem wagi do perfekt'fonicznego aspektu nośników, w nosie miałem ewentualne dźwiękowe różnice, a teraz pojąłem, co innych kręci. Po prostu nigdy wcześniej niczego sam nie skonfrontowałem, więc nie czułem potrzeby zabijania się za edycjami japońsko-amerykańskimi. Po pewnym czasie, idąc za głosem sumienia i pewnej żądzy, dopadłem i ja nieco lubianych winyli na amerykańskich '1st press'ach', niemało z nich wstawiłem na zawsze do domowej kolekcji, choć nie za dużo, by nie zbzikować, wszak muzyka przede wszystkim.

I po co ja to wszystko? Aaaa, no właśnie. Bo na dzisiaj też będzie konfrontacja - ale okładek. Okładek Europa vs Ameryka wobec tego samego tytułu. Pisałem ostatnio o dziesięciu dyskach otrzymanych od mojej Sisterki. Tytułów wyłapanych podczas garażowych wyprzedaży, gdzieś w Des Plaines. No i jedną z ciekawostek, ostateczny nabytek za 40 centów (cena hańba wobec sztuki!), 25-letnia kompilacja najlepszych numerów J.J. Cale'a. Od lat posiadam jej europejski odpowiednik i nawet raz, może dwa, zapodałem z niego coś u mnie na radio. W sumie nic takiego, żaden intratny tytuł, po prostu składak. Takie "The Very Best", w żaden sposób niezałatwiające dorobku tego Artysty, niemniej warto mieć, ponieważ czasem człowiek miewa ochotę, by z jednej płyty posłuchać "Call Me The Breeze", "After Midnight" i "Cocaine", zatem na czorta przemieniać płyty, jeśli wszystkie te killery mamy na jednej.
Gdy Sisterka podesłała mi tego 'amerykańca', początkowo niczego z niego sobie nie robiłem, a wręcz pomyślałem: sprzedam i kupię coś z listy przeklęcie zaległych. I tu się w pewnej chwili sprawa skomplikowała. Gdy tylko skonfrontowałem obie okładki (tym razem dźwięk na obu identico). Tego mojego na Europę bladziocha, z cudownie podrasowanym foto US'edition. Motyla noga, oni tam nawet okładki remasterują. U nich nawet pszczoły większe - co słusznie, jeszcze w dekadzie 70's, zauważył Kaźmirz Pawlak. No i, jak tu w takich okolicznościach opchnąć tego 'de besta' i bez potrzeby wymiany pieścić na półce wciąż jednak bliższą sercu edycję, z niezdrapanym do teraz hologramem, czyli certyfikatem oryginalności, których to dowodów na prawdziwość produktu nigdy nie lubiłem. Raz, psuły klimat okładki, a dwa, zawsze nalepiano je w miejscach do tego niepowołanych. Że nie wspomnę o digipakach, które też tymi świecidełkami dewastowano. Czujecie? My wszyscy kopnięci na punkcie nośników, ich estetyki, podziwu wobec projektów graficznych i jeszcze wielu innym towarzyszącym aspektom, płaciliśmy kupę forsy za chęć posiadania kolekcjonerskich edycji, które w naszym, i chyba tylko naszym kraju hologramowano. Za ich przyczynkiem niszczono artystyczne dzieła, bo to tak, jak gdyby ktoś takie 'cudo' walnął w kąciku Kossaka lub Matejki. Niewiarygodne, że też nie było na to paragrafu.

a.m.