środa, 1 maja 2019

LAST IN LINE - "II" - (2019) -







LAST IN LINE
"II"
(FRONTIERS)

*1/2





Byli muzycy składu Dio (Vinny Appice i Vivian Campbell) kontynuują przygodę pod rozpoznawalnym w świecie metalu szyldem Last In Line. Dla przypomnienia, tak właśnie nazywał się drugi album - wydany w 1984 roku - grupy kierowanej przez nieodżałowanego Ronniego Jamesa Dio.
Mamy małe wymuszone przetasowanie składu. Jak pamiętamy, na miesiąc przed premierą "Heavy Crown" zmarł basista Jimmy Bain, tak więc w jego miejsce na najnowszym "II" wskoczył uznany w branży Phil Soussan - niegdyś muzyk Ozzy'ego Osbourne'a czy bardzo fajnych, u nas niestety kompletnie niesłuchanych Beggars And Thieves. Z kolei, na wokalnym i jednocześnie pianistycznym tronie, wciąż zasiada Andrew Freeman. I zapewniam, że ów fakt w żaden sposób nie wpłynął na obrany wcześniej artystyczny kierunek, natomiast o umiejętnościach muzyków nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Można jedynie żałować, iż panowie nie mają kompozytorskiej smykałki, i ponad dobre rzemiosło nie oferują nic więcej. Markowa produkcja Jeffa Pilsona (mocna postać dawnych Dokken, a w dalszych losach m.in. Dio czy Foreigner) na niewiele się zdaje, skoro Last In Line serwują mętne struktury, które jedynie nadrabiają perfekcyjnym wykonaniem. Andrew Freeman ze współpracy z Lynch Mob przemycił na ten grunt sporo politechnicznego podejścia do grania, i wyszło topornie, z pominięciem dawnej swady Dio.
Muzyka bez historii, która plącze się po scenie festiwalu niemocy. Ronnie James Dio chyba nie bardzo byłby dumny ze swoich wychowanków. Powołując się zatem na wielkiego Ronniego, ekipa Last In Line wystawia mu raczej wstydliwą laurkę. Z dawnych pokładów sporych możliwości wywiało wszystko, co dobre. Żadna z zagospodarowanych tu jedenastu heavy-melodii - nie wliczając minutowego intro - nie nosi klasycznego piętna. Trudno nawet na siłę wyróżnić jakikolwiek kawałek. W twórczości tej ekipy jest tyle polotu, co w architekturze twórców dawnych bloków z wielkiej płyty.
Pod kompozycjami solidarnie podpisała się cała czwórka. Ciekaw jednak jestem, który z tych scenicznych weteranów tak naprawdę jest tutaj odpowiedzialny za ostateczną na albumie amputację dobrego gustu.
Nie lubię takiej muzyki, takiego grania dla grania. Zawsze staję do tego typu dusznego heavy rocka gardą, lecz ten niejednokrotnie potrafi mnie obejść. Jestem stary, a daję się nabierać na nowe albumy wysłużonych pierników, do których miewam jakieś niewytłumaczalne zaufanie. W ostatnich latach powstało przynajmniej kilka tak zwanych supergrup, które nie oferują wiele, lecz mają moc przyciągania elektryzującymi nazwiskami - Last In Line właśnie jedną z nich.
Najlepszy z dostępnych tu ponad pięćdziesięciu minut fragment? - usadowiony już niemal na samym wstępie "Black Out The Sun". Zaciekawiający strukturą i dramaturgią, do tego zawierający jedyne dobre gitarowe solo Campbella. Ale i ten kawał żelastwa to zaledwie trója z plusem - i to po znajomości. Resztę wypełniają już tylko znoszone marynarki.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"