czwartek, 21 grudnia 2017

CHRIS NORMAN - "Don't Knock The Rock" - (2017) -








CHRIS NORMAN
"Don't Knock The Rock"
(SOLO SOUND RECORDS)

****1/2






Ten obecnie 67-letni Brytyjczyk jest sprawcą, jak też odtwórcą wielu ze wszech miar kapitalnych piosenek, których jestem delikatnie mówiąc: prastarym wielbicielem. Sporo z nich współtworzył przed wieloma laty z popularną grupą Smokie, która to grupa obecnie dogorywa pod rządami basisty Terry'ego Uttleya, choć w latach siedemdziesiątych była jedną z najjaśniejszych gwiazd na niebie.
Chris Norman - bo o nim mowa - jest moją pierwszą muzyczną miłością, a że ja stabilny uczuciowo, więc już mi tak pozostanie. Dostrzegam jednak lepsze, jak i mniej udane piosenki, których bywał autorem, bądź jedynie wykonawcą.
Muzyk nie tylko jest właścicielem jednego z najokazalej zdartych gardeł, lecz również nieprzerwanie zdolnym kompozytorem. Dawny wokalista Smokie - po kilku niedawnych niezłych albumach - tymczasem zaserwował dzieło, po którym nieźle gruntem wstrząsnęło. "Don't Knock The Rock" wabi nie tylko sprawdzonymi heartbreakersami, czy żywiołowymi country/rock'n'rollowymi melodiami, ale w dużej mierze prostym solidnym rockiem. I nie pamiętam, kiedy Maestro tak potrafił przyłożyć. Niewiarygodne, podczas gdy wielu jego rówieśników szykuje sobie repertuarowy grunt pod emeryturkę, rozsuwając coraz pokaźniejszy wachlarz balladek, to Norman dolewa oliwy do ognia. Tym samym wielbiony przeze mnie wokalista jeszcze nie ma zamiaru na siedząco plumkać na gitarce rzewnych pieśni, tylko rozruszać siebie, jak i całe rówieśnicze, a często przecież zgnuśniałe towarzystwo. Słucham tej płyty i po każdej jej emisji biję brawo na stojąco. Za energię, za melodie, za chęci, za optymizm, wreszcie za to, że wciąż mogę podziwiać nową twórczość Pana Christophera, a nie tylko z nostalgią zasiadać przy starych Smokie'owatych albumach.
Już pierwsze dwie minuty dają konkretnego kopa. Tytułowego "Don't Knock The Rock" nie powstydziliby się Jerry Lee Lewis, bądź Chuck Berry - i to w kwiecistych dla nich latach. Przy takiej kompozycji przeciętny śpiewaczyna-gawędziarz zdarłby gardło, niczym włosy Kojak, który jako pierwszy zasiał na glacy bezkresne pola łysiny. I choć następna piosenka "Crawling Up The Wall" - nie tylko na gitarę, ale też pianino i tercet smyczkowy - niesie się swobodnym rytmem, i troszkę Smokie'owatą melodią, to mistrzunio naciąga te głosowe struny, jak ja spodnie po każdych świętach. Ależ przyjemnie asystują mu zespołowi chórzyści. Oczyma wyobraźni nawet słyszę dawnych: Alana Silsona, Terry'ego Uttleya i Pete'a Spencera. Dopiero opis w książeczce weryfikuje tego niezgodność.
Kolejna piosenka w zestawie "Sun Is Rising", brnie podobnym tempem - swobodnym i niespiesznym. Znowu "te" chórki, a i melodia nie daje złapać tchu. Niesamowite, trzy piosenki i trzy celujące, a przed nami jeszcze jedenaście innych. Skoro jednak wcześniej podkreśliłem rockowy charakter płyty, polecę zwrócenie uwagi na przynajmniej dwa nagrania, tj: "Suicide Street" - z riffem a'la klasyczny "All Right Now" - niezapomnianych Free. Kompozycja nasuwa skojarzenia, jakby powstała w najbardziej twórczych dla rocka latach 1969-1973. Tą drugą stoi "Resurrection" - nie tylko ozdobiona porywającą melodią, lecz również kąśliwie zaśpiewana.
Oczywiście nie zabrakło ballad. W tych Norman od zawsze bywał harpunem. "You Are The Light" - nawet ładna, choć sowicie przesłodzona, ale już takie "Chasing After Starlight" autentycznie imponujące. Nie tylko z uwagi na podniosły ton pieśni, lecz również na wszechstronność jej twórcy, który tutaj nie tylko zaśpiewał, ale też zagrał na organach, pianinie, gitarach: akustycznej i elektrycznej, do tego jeszcze na basie. Jednak w tej kategorii klejnotem w koronie bezdyskusyjnie "Losing You" - opracowane na głos, pianino, smyczki, plus dwie gitary. Piosenka z gatunku: nie dających się opisać, i po których każde wrażliwe serce pęknie. Jeśli więc ktoś zechciałby świat unicestwić, to najlepiej właśnie po czymś takim.
O różnorodności albumu przekonają nas także: "Straight To My Heart" - żywiołowa kompozycja przyprawiona a'la meksykańską trąbką, albo wieńcząca całość - o jednostajnym akompaniamencie - niemal ogniskowa "Little Butterfly", bądź folk-rock'n'rollowa "Sweet Virginia". Ta ostatnia powinna wpaść w objęcia miłośników nieistniejących już Traveling Wilburys.
Album do bardzo wielokrotnego użytku. Szkoda tylko, że dzisiaj tego typu twórczość nie porywa najmłodszych tłumów, niemniej zawsze żywię nadzieję, iż młodziaki w końcu kiedyś przeskoczą z syntetyków na grunt takiego naturalnego grania.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"