wtorek, 19 października 2010

In Vitro - szczęście, miłość?, a może strach wobec mądrzejszych od nas, lepiej znających życie

Pomału rok zbliża się ku końcowi, pora na początek podsumowań. Mnie najbardziej interesują te Wasze muzyczne, ale i warto sporządzić bilans zysku i strat, dobrych i złych uczynków, a także emocji, zarówno miłosnych jak i nienawistnych. Najlepiej będąc w zgodzie z sumieniem przeanalizować to bez osób trzecich (czytaj: drugich), i nie powierzać swych intymności "facetom w czerni". Nie dalej jak wczoraj dowiedziałem się , że będąc za in vitro, jestem złym człowiekiem i gdybym należał do wspólnoty kościelnej, zostałbym z niej moralnie wyklęty. Bo jakiś jeden czy drugi "facet w czerni" nie będzie mi mówić co dobre, a co złe. Tylko, że ja mam syna, którego kocham, którego znam od małego, z którym spędzałem godziny na zabawach, chodziłem na mecze, a także w nie grałem , i o miłości wzajemnej do siebie wiem więcej niż człowiek, który naczytał się "mądrych" książek napisanych finezyjnie i bajecznie ze dwa tysiące lat temu. Gdybym nie mógł mieć dziecka i tylko in vitro byłoby przepustką do szczęścia trojga ludzi ,nie zastanawiałbym się co zrobić, i w nosie mam co myśli jakiś odziany w czerń i fioletem na czubku głowy, bowiem ten gość nie odgrywa żadnej roli w moim życiu i nie odgrywać nigdy nie będzie. Bóg, który patrzy z góry na robaczywy słowotok tego ubogiego klerykału zapewne już wzmacnia swe wrota specjalnymi zawiasami, by ci "dobrzy bracia" mu się tam nie wślizgnęli. A nawet jeśli niechcący zasłużę na niebiańskość, to już błagam Najwyższego, by mnie z tym motlochem nie pomieszał. Przy takiej ilości głupoty trudno może być rozpoznać dobrą duszę, choć i z badań wynika, ze idiotów jest jakby mniej, ale niebezpiecznie się rozmnażają.  Amen.