wtorek, 2 listopada 2021

IRON CITY HOUSEROCKERS "Love's So Tough" (1979)

 







IRON CITY HOUSEROCKERS
"Love's So Tough"
(oryginalnie MCA RECORDS / reedycja CLEVELAND)

 

Walnąłem głową o sufit, gdy przypadkiem u jednego z krajowych dystrybutorów natrafiłem na kompaktową, i uwaga - amerykańską! reedycję pierwszego albumu Iron City Houserockers - "Love's So Tough". Od dawna miałem na niego chrapę, jednak stara edycja CD jakoś mnie ominęła, tym samym musiałem pogodzić się ze swoim - także amerykańskim - wysłużonym winylem. Nie miałem bladego pojęcia, że w 2019 dokonano kolejnego wznowienia tego tytułu. Lecz oto jest, nareszcie mam. Owocem poparcia pisanego tekstu, dwa w minioną niedzielę zaprezentowane kawałki na moim fm.
Iron City Houserockers to pensylwański, krótko funkcjonujący sekstet, z trzema albumami na koncie - pod tą właśnie nazwą - a także jednym bez przedrostka Iron City. Ekipą dowodził niejaki Joe Grushecky, postać niezwykle szanowana w kręgach tak zwanego heartland/rocka. Czyli takiego z dziedziny bliskiej Bobowi Segerowi, Ianowi Hunterowi, Tomowi Petty'emu czy Bruce'owi Springsteenowi. Zresztą, z tym ostatnim Grushecky od lat bezkolizyjnie się przyjaźni. Bo i faktem też, iż obaj panowie w kwestiach społecznych, muzycznych czy ideologicznych, mają się ku sobie, a dzieli ich jedynie ściana sławy.

Grushecky to taki bohater klasy robotniczej, podobnie jak Boss czy John Lennon, przy tym okazjonalnie aktywny nauczyciel, pomagający dzieciakom w walce z poważnymi niepełnosprawnościami rozwojowymi, emocjonalnymi oraz fizycznymi. Wszystko to także znajduje ujście w jego sztuce, mocno osadzonej w tematyce egzystencjalnej oraz stosowaniu podobnych nutowych środków do wspomnianego Bruce'a Springsteena - czyli gitara, harmonijka, organy oraz identico zadziorny śpiew - taki ze spiczastą bródką.
Kawał niesamowitego grania, które aż wstyd się przyznać, dopiero teraz zagościło na moim paśmie, pomimo iż znam tę grupę i lubię od zawsze. I właśnie tak sobie myślę, od tej chwili już nigdy nie poskąpię jej antenowego czasu. Grupie, której momentami cudowny, na pół agresywnie rwący rock, wbity w jakże radośnie niosące się melodie, ogromnie po drodze z Nawiedzonym Studiem.
W skrócie, historia jest następująca, ekipa Grushecky'ego przy pierwszych trzech płytach nazywała się Iron City Houserockers, a później już tylko Houserockers. I nie trwało to długo. Niestety wraz ze skróceniem nazwy nastąpiły przetasowania w składzie, a z menu wyleciała harmonijka. Potem panowie nie mieli już równie dobrej prasy, jaka przede wszystkim sprzyjała im przy omawianym debiucie, nad którym w 1979 roku rozpływali się redaktorzy "Rolling Stone" czy "The New York Times".
Po okrojeniu długiej nazwy sprzedaż płyt stanęła, prasa też się wypięła, nie dostrzegając na swych łamach żadnego nowego przepływu nut, co doprowadziło do rychłego kresu formacji. Grushecky odstawiwszy gitarę i mikrofon powrócił do nauczania, chociaż na początku nowych dziejów postanowił jednak raz jeszcze zrealizować się muzycznie - tym razem solowo. Fakt, bez większych sukcesów, acz w ogólnym bilansie wydaje się być facetem pod każdą profesją spełnionym.
Zapomniałem dodać, iż członkowie Iron City Houserockers to korzennie grupa przynależna klasie robotniczej. Ojcowie muzyków pracowali w fabrykach, mechanicznych warsztatach, a nawet w górnictwie. Żadne więc gryzipióry, a faceci lepiej znający spracowaną warstwę ludu, ich problemy, zapotrzebowania.
Na "Love's So Tough" zainstalowano taki rodzaj amerykańskiego grania, jaki lubię najbardziej. Iron City Houserockers zaprezentowali się rockiem, jakby od tego zależało ich życie, wszystko podsycając pomysłami oraz animuszem, z lekkim mrugnięciem oka w stronę country-folk, a już na pewno zdecydowaniej ku muzyce blues i rock'n'rollowi.
Namawiam do uczciwego tej płyty posłuchania. Nie na wyrywki czy żadne u malkontentów szukanie dziury w całym. Bo choć nie jest to concept album, najlepiej smakuje, gdy wszystko z niego zbieramy właśnie w takiej kolejności, w jakiej go wymyślono. Jestem przekonany, nasze zaufanie wynagrodzą bluesujące tematy: "I'm Lucky" czy przyozdobiony gitarą slide "Turn It Up", ponadto opatrzona akordeonem ballada "Stay With Me Tonight" lub nieskomplikowane, acz z elegancją podane heartlandowe numery: "Hideaway", "Veronica", "Dance With Me" czy tytułowe "Love's So Tough".
Zdążyłem się w międzyczasie zorientować, iż w ubiegłym roku wznowiono także drugi album - "Have A Good Time (But Get Out Alive)" - i uwaga, w edycji dwupłytowej! Trzeba zdobyć. Nieważne, że tradycyjnie i w tym przypadku posiadam w swej chałupie płytę na pachnącym naftaliną winylu, lecz nic nie poradzę, że bezapelacyjnie wolę CD. Nigdy nie stałem za parawanem fałszu, odkąd pamiętam należę do społeczności przychylniejszej niemodnej obecnie płycie kompaktowej - w moim odczuciu bezpiecznej, niekolizyjnej, niepierdzącej, nieszumiącej, jak też niezbierającej baraniego włosia po każdej emisji. A że jako radiowcowi jest mi dużo łatwiej posługiwać się wygodniejszym kompaktem, to już inna kwestia. I pisze to człowiek wychowany na winylach, gdzieś w sercu wciąż mający do nich szacunek, przy tym ogromny sentyment, a i pewną słabość. Jednak w dobie winylowych modnisi lubię przycinać ozory wszystkim raptem lepiej słyszącym różnice pomiędzy oboma nośnikami. A najczęściej laryngologicznymi ozdrowieńcami, którymi zazwyczaj ludzie, którzy trzydzieści lat temu pluli na opuszczające scenę winyle, słysząc zbawienie w cyfrowych srebrzystych płytkach.
W najbliższym czasie spodziewajcie się na moim paśmie kolejnej porcji Iron City Houserockers.

a.m.