wtorek, 16 listopada 2021

DREAM THEATER "A View From The Top Of The World" (2021)







DREAM THEATER
"A View From The Top Of The World"
(InsideOutMusic)




Zakładnicy technicznego i koniecznie zawiłego metalu ponownie padną zachwytem, bo o to Dream Theater zrealizowali się po staremu. A przecież było już tak dobrze. Ostatnie płyty Teatrzyków podobały mi się jak żadne dawne klasyki, tak też należałem chyba do nielicznych, którzy wypad (circa przed dekadą) ze składu Mike'a Portnoya odebrali zbawiennie. Żałuję więc mocno, iż tym razem ekipa LaBriego zatęskniła za dawnymi czasami, realizując płytę, gdzie aż kipi od nachalnych popisówek, niedającymi nabrać tlenu kombinacjami i niestety równie zawiłymi, czytaj: mniej bliższymi sercu melodiami. Do głosu dobiły składniki, za jakimi w muzyce najdelikatniej to ujmując, przepadam najmniej. A pisze te słowa osobnik, wg którego wydane w 2019 roku "Distance Over Time", było wspaniałe. I chyba, co teraz już wiem, ponad oczekiwania tych odwiecznie niewyżytych w kombinacyjnym graniu Amerykanów.

Na plus, iż pod tą chwilami jednolitą naparzanką, ukryto sporo przydatnych treści. Mówiąc najkrócej, tematycznie rozchodzi się o umyślne przekraczanie granic ryzyka. Czyli adrenalina, wspinanie na niemożliwe, często przypłacane życiem. Udowadnianie swojej wartości ponad rozsądek.
Najbardziej przekonuje osadzona w finale tytułowa, nieco ponad dwudziestominutowa suita - "A View From The Top Of The World" - "... zobacz widok ze szczytu świata, poczuj wiatr na skraju nieba, rozpocznij ślepą wspinaczkę do miejsca, którego nikt nie widział" (...) "wszystkie me naturalne instynkty błagają bym zaprzestał, lecz idę dalej, idę w stronę szczytu... ". I choć Petrucci w wiadomym dla siebie stylu kotłuje gitarę, jak zresztą w pozostałych sześciu nagraniach, na domiar dobrego pozostała tu odrobina miejsca dla ciekawych klawiszowych akrobacji Rudessa, co też niemal Rush'owych bębnów Manginiego. A co szczególnie pochwalam, licznych zmian nastroju, niekiedy ładnych melodii oraz dających się polubić motywów. Jest wszystko, co być powinno. Utwór niekiedy eksploduje heavymetalowością, innymi razy kokietuje błyskotliwością, a kiedy trzeba zanurza się w głębinach nostalgii. Jak dobrze więc, że powstał. Bez niego nie byłoby tu czego zbierać (no może jeszcze z lekkim mrugnięciem ku "Sleeping Giant"). Ostałby się jedynie zmęczony i przedźwignięty swą formułą prog metal, który ponad dwie dekady temu być może nawet wzruszał mądrym naparzaniem i inteligentnym strzępieniem gitar. Dzisiaj Petrucci nie bardzo ma koncepcję zagospodarowania własnego poletka, więc dewastuje każdą nadaną mu przestrzeń.
Zburzył mi się dom z kart pochwał względem kilku ostatnich płyt. Teatrzyki tym razem nawiali z fajnie kreślonych w ostatnich latach niepewnych ścieżek. Zatęsknili zaś za sprawdzoną genealogią wypracowanego stylu, na co zapewne kwiknie z radości chór dawnych fanów grupy.
Ten album to taki remis. Nikogo nie skaleczy, ale też nie dostarczy zejść z podniety. Jest z nim też trochę jak z maggi. Każda zupa po jej użyciu smakuje dobrze, lecz każda tak samo.
Ogólnie może być, przy czym nie oczekujcie elementów niesamowitości.

a.m.