ABBA
"Voyage"
(POLAR)
Wraz z końcem lata w Londynie pojawiły się billboardy, na których objawiło się zaćmienie Słońca plus brokatowa kula w otoczce science-fiction. Po kilku dniach od tego wydarzenia otrzymaliśmy wieść o dziesięciu nowych, całkowicie premierowych piosenkach Abby. Do całości dobudowano otoczkę odmłodzonej, awatorowej grupy, która wciąż ma się dobrze, młodo i uśmiechnięcie.
I oto po czterdziestu latach... kto by pomyślał. Powraca zespół, którego kiedyś słuchały dzieciaki oraz licealna młodzież, czyli pokolenie obecnie legitymizujące się już zdecydowanie dojrzałym, nierzadko strudzonym, a i bardzo możliwe, że nawet stetryczałym życiem. I być może dla niejednego z nich "Voyage" będzie miało gorzki smak, kiedy przyjdzie zmierzyć się w rozmyślaniu nad nieustannym podtrzymywaniem statusu młodości, wobec czego członkowie Abby trochę z kompleksem swego zestarzenia stanęli twarzą w twarz. Od razu jednak nasuwa się uświadomienie, iż żyjemy w epoce gloryfikującej młodość, w której stary człowiek oraz jego wszelkie fizyczne niedomagania przegrywają z nabytą wiedzą plus życiowymi doświadczeniami, mądrościami.
Dużo czyniono, byśmy o Abbie nie zapomnieli. W ostatnich czterech dekadach myśl o grupie podtrzymywano musicalami, dokumentami, wspomnieniami, retrospektywnymi wydawnictwami fonograficznymi, obiema filmowymi częściami gigantycznie popularnego filmu "Mamma Mia", bądź licznymi ruchami w kulturze. O ich powrocie marzono, a jednocześnie bano się, by ten nie przyćmił baśniowej historii.
W epoce przynależnej płycie kompaktowej furorę robiły kompilacje z dawnymi przebojami, odpowiednio najpierw "Gold", a później jej trafna kontynuacja "More ABBA Gold". Przy ich okazji żwawo spekulowano o rychłym powrocie tego najlepszego w dziejach pop kwartetu. Tym bardziej, że zaczęły pojawiać się nagłaśniane medialnie intratne propozycje, a na stole rozkładano miliony dolarów, aż w pewnym momencie nawet miliard. I chodziło jedynie o koncerty, bez obowiązku premierowego materiału na nowy album. Kończyło się jednak tylko na apetycie, niekiedy iluzjach. Aż wreszcie w 2016 roku, i trochę nieoficjalnie, cała ABBA wystąpiła na pewnym prywatnym pokazie w swojej Szwecji. Był to po cichutku podany aperitif przed właśnie dostąpionym "Voyage". Mamy go w dwóch wersjach okładkowych - w limitowanej szacie, z awatarowo odmłodzoną Abbą, oraz ta druga w otoczce kosmicznej, która stanowi za wersję podstawową.
Nie czas na gorące deklaracje wartościujące nasze przywiązanie do tej muzyki. Jest nazbyt nowa, musi więc się przyjąć, uklepać, zadomowić, rozsiąść wygodnie i chlapnąć kielicha po długiej podróży.
W zależności od wielu czynników, zarówno pogodowych bądź losowych, polubimy te piosenki w stopniach bardzo, bardziej lub najbardziej. Porażki nie przewiduję, choć niewykluczone, iż spośród dawnych fanów wyrosło jednak paru tetryków.
Dużo ładnych i przeładnych melodii. Dają się wyczuć już po pierwszym kontakcie. Choć wciąż nie wiem, czy jest wśród nich kolejne "Dancing Queen", "Money, Money, Money" czy "Thank You For The Music". To się dopiero okaże. Wszak, gdy tamte na świeżo dobijały do zacnego menu, też nie od razu jawiły się magią wieczystości. Wszystkie trzy jak dotąd single w dechę - "Just A Notion", "Don't Shut Me Down" oraz "When You Danced With Me". Każdy to prawdziwa Strona A. Nawet, jeśli lirycznie dla podstarzałego Abbisty historyjki to raczej banalne, jak ta z "When You Danced With Me" - o dziewczynie z Kilkenny, którą zostawia chłopak, obierając kierunek na większe miasto, a ona biedna, porzucona, spędza lata w tym Kilkenny, oczekując jego powrotu, jak by nie mogła po prostu wsiąść w samolot i polecieć do niego. Autorzy piosenki zapomnieli, że to już dwudziesty pierwszy wiek, z autostradami, wielkimi lotniskami oraz łatwym bezwizowym przemieszczaniem. Mimo to sprawę naprawia wspaniała melodia, podsycana celtycką aurą, będąca ukłonem do osadzonego w meksykańskiej atmosferze "Fernando" czy hiszpańsko-peruwiańskiej "Chiquitity".
Są też, przybrane na świątecznie, w sensie choinkowo, "Little Things" - z dziecięcym chórem, śpiewającym o swojej babci,, która notabene była śpiewaczką. Ponadto "Bumblebee" - rzecz wepchniętą w dział "zmiany klimatyczne", ale też w finale albumu znajdziemy oświadczenie, swego rodzaju manifest - "Ode To Freedom", i frazę z walcem z "Jeziora Łabędziego" Piotra Czajkowskiego - "... pragnę myśleć, że wolność to więcej niż tylko słowo w wielkim i wzniosłym języku. Ody do wolności często pozostają niesłyszane". Podniosły, uroczysty, ceremonialny utwór. Wyjątkowy, a jednocześnie wydaje się jako niejeden w takim tonie do usłyszenia na tym albumie. Co szczególnie dostrzegam przy ledwie dwóch żywych kawałkach - "Just A Notion" oraz "No Doubt About It" oraz jednym półżywszym - "Don't Shut Me Down". Ale to nie zarzut. Abbie obecnie nawet trochę do twarzy z większym zasobem romantycznych piosenek, przez które bywa, że nawet z ust Agnethy i Fridy przebija wzięcie na siebie winy za niepowodzenia w swoich uczuciowych związkach z Bennym i Björnem. Urocze, niegłupie, rozliczeniowe. Wreszcie nadarzyła się stosowna okazja.
Dorzucę jeszcze takie niewinne coś, pachnące nieumyślnym plagiatem, jednak dla wielbicieli grupy Heart będzie to chyba trochę ważne. Otóż, jest taka piosenka "I Can Be That Woman". Śliczna, mocno retro i jakby dostarczająca deja vu. Bo raz, wydaje się znajoma, a dwa, jest w niej zainstalowany taki trochę spowolniony hołd wobec piosenki "Alone", ogromnego przeboju Heart z ich płyty "Bad Animals". Być może ABBA puszcza właśnie Heart'om oczko za ich płytę "Brigade", na której był taki Abbopodobny numer "Fallen From Grace".
Skoro o nawiązaniach mowa, zarzućmy jeszcze uchem na ostatnie takty fortepianu w "Keep An Eye On Dan". Siedem, może osiem sekund, z paroma nutkami dawnego "S.O.S.". Smaczek. Takie tam, można by rzec, lecz dla mnie i paru innych, może coś więcej.
Słucham tej płyty czując wzruszenie, słucham z nutką niewiary w zaistnienie tej jeszcze do niedawna wręcz niemożliwej chwili. Ale ta naprawdę nadeszła. Czekałem na nią całe postmłodzieńcze życie, aż do jesiennego w nim progu.
a.m.