Od kilku dobrych tygodni mam - że się tak ośmielę - własnego z niedziel na poniedziałki poaudycyjnego dryndziarza. Fakt cieszy, gdyż mamy do pogadania, i wcale nie na pięści. Głównie w nocnych rozmowach Polaków popychamy tematy polskiego punka (on uwielbia, ja mniej) oraz nowej fali, też głównie tej polskiej, w której czuję się dużo raźniej. Od czasu tego zaistnienia, nie wydzwaniam już na Centralę (co na to Brygada Kryzys?), a i nie muszę *tak długo czekać* (że się tym razem pokłoni "Ciało" Grzegorza Ciechowskiego) na realizacje nocnych zleceń. Same plusy. Acz, nie zapominajmy, by nam te plusy nie przesłoniły minusów.
Republika. Dużo ostatnio o nich rozmawiamy. To znaczy, ja słucham, Maciek nadaje. A nadaje ciekawie. Ułaskawił mnie dotąd paroma pozaoficjalnymi anegdotami, więc zaproponowałem, by założył jakąś miejscówkę, gdzie będzie można posłuchać ich w szerszym gronie, a i chlapnąć se przy okazji. Tak tak, koniecznie "se". "Sobie" pozostawmy szczeblom w doprasowanych kołnierzykach.Republika. Lubiłem. Kiedyś nawet bardzo. Z czasem systematycznie moje uczucie się wypalało, aż w końcu przestałem. Jednak jako 17-18-latek miałem bzika na punkcie kilku kawałków, ze szczególnym naciskiem na "Białą Flagę". Było to moje (i nadal jest) numero uno Torunian, zarówno z uwagi na muzykę, co też tekst. Nigdy mnie nie zanudziło, a wręcz wciąż jakoś trzyma, choć może już bez dawnej chęci rewolty, zmiany systemu, jaki kotłował się pod skórą podrosłego nastolatka. Kłopot mam jedynie ze wszystkim pozostałym. Zanachronizowała mi się cała pozostała Republika. Podobnie pierwsze dwie solówki Ciechowskiego, które w swoim czasie były dość ważne. Ale nie tak ważne, że od razu poważne. Po prostu, istotne. I głupio mi, gdy ktoś teraz wyciąga temat dawnej Republiki, a ja nie czuję, nie chce mi się. Bo było, minęło. Podobnie, jak Lombard, Kombi, Perfect czy Trojanowska. Nie umiem, nie potrafię z uczuciem, z jakąś wewnętrzną zgodą i szczerością przerabiać teraz tamtych nut. Owszem, dam radę z czyjąś pomocą, najlepiej do kielicha, ale żeby tak w pojedynkę, w czterech ścianach, pod dawną przeżywkę, na gazie sensu stricte, o nie, co to, to nie. A przecież kiedyś gnałem po ich winyl na Dębiec, na jego koniuszek, jeszcze daleko za pętlą dziewiątki, by w jedynej tamtejszej, maciupenkiej księgarence, gdzieś na peryferyjnych zgliszczach Poznania, wydobyć nowiuśkiego Polton'owskiego długograja "Nowe Sytuacje". Nigdzie już nie było i miało nie być, to był ostatni moment, czerwony alarm, na szczęście ktoś dał cynk, że jest jeszcze na owym Dymbcu. Hasło - jedź! Mały sklepik, za ladą trochę znudzony pan, w ofercie ledwie kilka tak sobie ciekawych płyt, głównie na stole i na ladzie, ściany gołe. Tyle, ot cały sklep. Dzisiaj nie spełniałby roli nawet przydomowego saloniku z prasą. Ale... ale od wejścia wzrok mój przykuł stosik "Nowych Sytuacji". Z twarzy sprzedawcy wyczytałem: bierz, ile chcesz. A przesz mowa o czasach rozpanoszonych na wszystko reglamentacji. - Poproszę jedną -- Proszę bardzo, siedemset złotych. -- O czorta - pomyślałem. Ostro. Siedem paczek, wychodzi jak za zachodnią płytę. Po tyle na niedzielnych giełdach można było wyhaczyć jakiś Nazareth, UFO czy nawet w średnim stanie Black Sabbath. A tu, polska płyta, za tyle szmalu. Cóż, wydawcą firma polonijna. Firma z zagranicznym kapitałem, z łaską zamieniająca go na nic niewarte, niewymienialne złotówki. No dobra, wchodzę w to, biorę. Aby jednak zobrazować wartość Polton'owskiej Republiki dodam, iż polscy wykonawcy, którym płyty wydawały państwówy, w rodzaju Polskich Nagrań czy Pronitu, a nawet lepszego edytorsko i papierniczo Tonpressu, rozkładały swe oferty w cenowy zasięg 130-180 złotych, niekiedy dwustu, lecz owe dwieście już uważano za przeginkę. A tu, tak bez znieczulenia siedemset! O kurczątko. Okay, wiem wiem, były jeszcze drogaśne Poltony i Savitory, które litościwie kalkulowały ceny na czterysta, czy jak w przypadku Savitor'owskiego Lombard "Live", czterysta dziewięćdziesiąt pięć. Nooo, ale do tego jeszcze był plakat. Fakt, do dupy, ale co by nie mówić, kolorowy i znałem paru, co go mieli nad łóżkiem. No więc, łyknąłem tę Republikę, jak zawsze bardziej w poczuciu zysku i nigdy za nią nie żałując choćby jednej zety. Bo ja na muzę nigdy nie pożałuję. Na piwsko pożałuję - bo nie lubię i nie sądzę, by komuś to udało się odmienić. Na wino też zasknerzę, bo sfermentowanych kwasideł "eto toże nie ljublju", jednak na muzykę plus pieszczące me podniebienie whisky z pepsi, oddam ostatnią koszulę.
Jakież rozczarowanie po dotarciu do domu, gdy wreszcie nadszedł moment nastawienia upragnionej muzyki. Szybki rzut na rozpiskę, wchodzę w okładki rewers, i co?!!! Nie ma "Kombinatu", nie ma "Sexy Doll", "Telefonów" czy "Białej Flagi". Kurde balans, nie ma. Za to mym oczom stają nic dotąd niemówiące "System Nerwowy", "Mój Imperializm" czy "Znak =". I nieważne, że od razu je wszystkie polubiłem, ale wciąż nie miałem "Białej Flagi". Tej, której nigdy nie mogłem się nasłuchać. Jak ja tęskniłem za zainstalowaną w niej niesamowitą partią fortepianu. Za czymś, co do dzisiaj uważam za swoisty #Republikamoment#. Wtedy to coś, było moją republiką marzeń. Po latach Ciechowski i spółka wydali nawet płytę pod identycznym tytułem, jednak nie była to moja republika marzeń. I wiecie co, do dzisiaj jej nie mam. Inne tak, tej nie. Niekiedy tak się ułoży.
I to by było na tyle.
a.m.