wtorek, 12 marca 2019

senne mary - czary mary

Wszyscy śnimy, choć tylko garstkę marów pamiętamy. Dlatego nie dziwi mnie, że niektórzy co ciekawsze z nich zapisują. Sam niegdyś myślałem, by zaprowadzić sennik. Taki pamiętnik na własne potrzeby, niekoniecznie do upubliczniania. Wszak temat to przecież trochę wstydliwy, a niekiedy wręcz ryzykowny, bowiem bywający przyczynkiem do kpin lub szyderstwa.
Podobno sny bywają wyrazem naszych najskrytszych przemyśleń, emocji, marzeń, a nawet lęków. Dlatego ich ujawnianie mocno każdego z nas obnaża. Niegdyś jednak na łamach Blogu Nawiedzonego ośmieliłem się opisać jeden z nich. Bardzo tajemniczy, mistyczny, słowem: piękny. Brali w nim udział Deep Purple, którzy w niecodziennych okolicznościach zagrali koncert w położonym nieopodal mego domu kościele. Oczywiście jak to w snach, główni bohaterowie rzadko bywają w nich rozpoznawalni, choć zawsze wiemy, że to oni. Wówczas po moim sporym zwierzeniu napotkałem na ścianę ciszy, więc albo mój opis przypadł wszystkim do zachwytu, albo - co bardziej prawdopodobne - zostałem skomentowany milczeniem. Jako, że nie należę do ludzi łatwo ustępujących, postanowiłem też i dzisiaj wspomnieć o niezwykle fajnym sennym marzeniu, jakie przywędrowało do mnie niedawnej nocy. A konkretnie tej, po ostatnim Nawiedzonym Studio.
Zupełnie niespodziewanie pojawił się w moim życiu pewien dawny licealny kolega. Kolega, z którym w czasach szkolnych niewiele nas łączyło. Pomimo, iż mieliśmy wobec siebie sporo sympatii nasze relacje ograniczały się zaledwie do czystej kurtuazji. Tym samym, nie był on człowiekiem, który wywarł na mnie wielki wpływ. Jego życie raczej nie inspirowało mnie głębiej - przynajmniej tak mi się wydawało.
Chłopak niskiego wzrostu, drobnej postury, o przyjemnej aparycji, który w dawnych czasach jedynie dobrze trzymał sztamę z innym kolegą klasowym, z którym codziennie pokonywali w obie strony po kilkadziesiąt kilometrów pociągiem. A.S. był postacią powszechnie lubianą, a to, że pomiędzy nim a pozostałą częścią ferajny nie było łobuzerskiej chemii, pozostaje także moją po dziś dzień zagadką. I kto wie, być może właśnie dlatego przyśnił mi się ostatnio. Upomniał się o swoje. A może moje sumienie po upływie ponad trzech dekad dało o sobie znać?
Z całego snu zapamiętałem tylko końcówkę, a kto wie, być może właśnie tylko owa końcówka zechciała mi się wyświetlić?. Przecież podczas jednej nocy śnimy wiele, a pamiętamy jedynie ostatnie chwile.
Jestem w tłumie na koncercie. Monumentalna i wysoko usadowiona scena. Zaraz się rozpocznie. Podobno będzie to Roger Waters, który pojawi się ze swoim jak zwykle rozbudowanym zespołem. W tłumie zniecierpliwienie, podniecenie, wszak zanosi się na szeroko zakrojony spektakl, o babilońskim rozmachu. Stoję blisko sceny, po tej samej prawie stronie, co na niedawnym Chrisie De Burghu. Wreszcie nadchodzi ten moment. Światła gasną, wchodzi introdukcja, po czym wyłania się jakaś znana kompozycja, której jednak tytułu z racji sennych "nieoczywistości" przytoczyć nie sposób. Ale nieważne, tył głowy podpowiada, że to Roger Waters. Wielka przecież rockowa żywa historia, ale tym razem nie on najważniejszą postacią. Bo oto niemal na wyciągnięciu dłoni mym oczom ukazuje się szkolny kompan. Z biało-żółtą gitarą, która wygląda niczym rakietowy pocisk, choć jej gryf zakończony jest śnieżną zakrętką od zwykłego pisaka. Patrzę mu w twarz i ściskam kciuki, by na zgromadzonym tłumie jego maestria wywoływała podobne ciary, co na mnie. Kolega ma tę samą, niczym zatrzymaną w kadrze pogodną twarz, tylko jakby nieco dojrzalszą, a tym samym dostojniejszą. Z dumą obsługuje swój gitarowy sprzęt, a ja z jeszcze większym podziwem śledzę każdy jego ruch. Roger Waters dla jego wyczynów staje się tylko tłem. Podziwiam więc A.S. i marzę o przybiciu mu piątki za kulisami, do których po koncercie jestem przekonany się dostać. Niestety po dwóch utworach wszystko się urywa, a po moim nosie i ustach wędruje języczek mojej psinkowej Zuleczki. Odruchowo spoglądam w okno, wiele przecież ryzykując. Podobno zawsze zerknięcie w niebo wymazuje sny. Lecz tym razem jest inaczej. Sen wbija się we mnie niczym lak w papier, a to oznacza wywarcie sporego wrażenia. Wychodzę z domu, a niedawny sen podąża za mną. Na wieczornym spacerze opowiadam go mojej Mundi, dzisiaj zaś Szanownym Nawiedzonym.
Cóż, wszystkim tylko takich snów!






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"