niedziela, 3 marca 2019

dwadzieścia jeden gram

Meteorolodzy, bądź jak kto woli meteorologowie (obie formy poprawne), obiecują rychłą wiosnę. Kto wie, może się ziści. Podobno w nadchodzącym tygodniu na Rzeszowszczyźnie dobije nawet do szesnastu stopni. U nas jeszcze nie, ale to i tak dobrze zwiastuje.
We wciąż smutnawych okolicznościach nastawiłem dawno niesłuchaną "The Colour Of Spring". Tylko na poczet własnej przyjemności, bo choć Talk Talków przewiduję w dzisiejszym programie, to tej płyty akurat nie. A mam jej w chałupie trzy egzemplarze. Tylko trzy. Winyl oraz dwa CD. W swoim czasie pozbyłem się pierwszego kompaktowego tłoczenia, a i kupując w 1997 roku nowego winyla, z kolekcji wyleciał stary, już mocno wysłużony. Kiedyś tak postępowałem. Obecnie nie wyproszę z music-domoteki ani jednego starego tłoczenia. Częstokroć lubię je bardziej, niż te nowe remasteringi.
We wspomnianym 1997 roku wytwórnia EMI obchodziła stulecie. Włodarze koncernu wpadli na ciekawy pomysł, mianowicie postanowili uhonorować sto albumów na swoje stulecie, i to na z jednej strony już, a i jakby jeszcze niemodnych winylach. "The Colour Of Spring" znalazło się więc w zacnym gronie, tuż obok dzieł The Waterboys, Runrig i wielu innych.
Jako, że nie ulegałem i nie
podporządkowuję się żadnym modom, co pewien czas nadal kupowałem co ciekawsze wydawnictwa na winylach. Były to nowości, jak dla przykładu świeżo ukazujące się albumy Cranberries, Oasis, Radiohead, Alice'a Coopera, Pink Floyd, Lacrimosy, Iron Maiden czy U2, ale też (wcale nie takie ładne) reedycje The Doors czy dajmy na to Black Sabbath. Jedną z owych reedycji było "The Colour Of Spring" - wydane na grubszym winylu i podobno o podwyższonej jakości. W życiu bym tego faktu nie dostrzegł, gdyby nie informacja na dolepionym na okładkowym awersie stickerze, plus totalne wysłużenie dawnego egzemplarza, którego już nawet nie pamiętam, czy wydałem, czy najzwyczajniej puściłem w lud za jakieś totalnie symboliczne grosze. Bo jest to taki album, który nie może pykać, szumieć czy trzeszczeć - co niestety często skutkuje za przyczynkiem niedoskonałego winylu. Dlatego i ja słucham tej płyty zazwyczaj z CD, jedynie podziwiając walory graficzno-estetyczne za sprawą większej okładki.
Ostatnio sporo słucham Marka Hollisa i ciągle mam przed oczyma jego młodzieńczą, lecz zawsze posmutniałą twarz. Zdziwiłem się, że miał 64 lata. Zawsze myślałem, że jesteśmy rówieśnikami. Hollis miał taką chłopięcą urodę, a więc był niemal Robertem Redfordem muzyki. Tacy ludzie długo się nie starzeją. Do siedemdziesiątki wyglądają jak chłopcy z podwórka, dopiero czas bywa dla nich nielitościwy chwilę później. Potrafią zestarzeć się raptem. Tak od razu, by w kilka lat uzupełnić brakujące trzy/cztery dekady. Ale przecież w piosence "It's My Life" Hollis śpiewa: to moje życie nigdy się nie kończy. Warto więc lubianych ludzi zawsze w sercu postrzegać przez pryzmat młodości. Reszta to tylko skóra i kości. Całe sedno tkwi w tych dwudziestu jeden gramach - bo tyle podobno waży ludzka dusza.
Mark Hollis natchnął wielu artystów. Natchnął do działania, sypnął w nich weną, niczym polny siewca nasionami nowego życia. I choć należał do tej samej muzycznej rodziny, co zaczynający z nim w podobnym czasie David Sylvian, Paul Buchanan czy Tim Burgess, to trudno nie dostrzec u nich inspiracji liderem Talk Talk. A to świadczy o jego wielkości. Dlatego nigdy nie przestaniemy słuchać Marka Hollisa.
Ktoś powie, szkoda, że tak niewiele nagrał, a ja skontruję: cieszmy się, że w ogóle był. Wyobraźmy sobie, co by było, gdy przez pomyłkę natury nie było nam dane go dostąpić. Nie byłoby "Living In Another World" czy "Such A Shame". Spójrzmy na to od tej strony i nigdy nie oczekujmy od życia zbyt wiele. Przecież ono jest tylko dziełem przypadku, czyli cudu. Fakt, cudu stworzonego przez przypadek, ale czyż to nie piękne? Mamy siebie tu i teraz, więc cieszmy się, chłońmy każdą chwilę, jak gdyby miało nie być jutra.
W ostatnich dniach pożegnaliśmy kilku artystów, lecz wspomnę jeszcze o jednym, ponieważ pochodził z mojej ukochanej bajki. Stephan Ellis - basista Survivor. Grał w tamtej kompletnie już dzisiaj poturbowanej formacji na najlepszych płytach. Od drugiej "Premonition", po "When Seconds Count". No, może niefortunnie się wyraziłem, nie na najlepszych, a najsłynniejszych, bowiem ja jeszcze uwielbiam "Too Hot To Sleep". Ale to już inny etap.
Wiem, że basiści nie bywają tak docenianymi postaciami, jak wokaliści czy gitarzyści, jednak Ellis był ważnym trybem w dawnej machinie Survivor. Bo to wówczas ten cudowny amerykański kwintet nagrywał fantastyczne piosenki, jak "Eye Of The Tiger", "Burning Heart", "Caught In The Game" czy "The Moment Of Truth".
Jakże mi przykro, że pokolenie moich idoli z każdym rokiem tak dostrzegalnie kruszeje. Owszem, znajduję wielu nowych mistrzów, lecz mimo wszystko odnoszę wrażenie, iż złoto zamieniam jedynie na srebro.
Wierzę w naukę, to ona jest bogiem. Dlatego ufam, że właśnie dzięki niej wszystko co przeminęło, jeszcze kiedyś powróci.
Do usłyszenia o 22-giej...






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"