Miałem poniższego tekstu nie pisać, ale... Ale do rzeczy.
Od zawsze marzyłem o koncercie Chrisa De Burgha. A że przydarzy się w Poznaniu, łohoho. Gdybym więc odpuścił, chyba zrezygnowałbym z dalszego uprawiania muzycznej pasji.
Ten niewysokiego wzrostu Irlandczyk, należy do grona moich ulubionych piosenkarzy, i nic tego nie zmieni.
Czy lubię "The Lady In Red"? Jasne, jak każdy. Jednak oprócz tego wieczystego przeboju, wielbię również dobrych kilka innych tuzinów DeBurgh'owych piosenek.
Jak to dobrze, że organizator pomyślał, by w dniu tegorocznego święta kobiet, Chris De Burgh nie występował w Dublinie, Paryżu czy innym Oslo, ani tym bardziej w zniewieściale rozpieszczonej Warszawie, tylko akurat w moim Poznaniu. Miastu otwartym na tolerancję, choć cierpiącym na przydatną mnogość neonów.
Koncert pod hasłem "Lady In Red Day" miał zaoferować największe przeboje, a panie tego dnia zmusić do przyodziania się jakoś szczególniej. Co naprawdę w przypadku wielu z nich poskutkowało czerwonymi kreacjami. I wiele z nich rzeczywiście wyglądało ekstra.
Całość rozpoczęła się niewiele po 19-tej. Niestety, gdy się jest posiadaczem najskromniejszych cenowo biletów, nie ma czego przesadnie oczekiwać. Troszkę mina mi zrzedła, gdy szybko wyszła na jaw zbyt przesadna dalekość od sceny, a na dobitkę jeszcze cicho, oj tak, zdecydowanie zbyt cicho. Miałem nadzieję, że reżyser dźwięku za chwilę dokręci śrubę i huknie jak z działa, a tu niestety, jeden utwór, drugi, trzeci, po czym słyszę, jak co chwilę na swe uszka szepczą dwie zasiadające za moimi plecami damy. W pewnym momencie odwróciłem się, mlasnąłem, i poskutkowało. Szybko zdałem sobie sprawę, że pod względem nagłośnienia koncert na straty. Pomyślałem, Masłowski skup się na treści. Po kwadransie zaakceptowałem taki stan rzeczy, wyostrzyłem wszystkie zmysły, i jakoś poszło.
Na scenie lubiany Artysta, który włada cudownym, charakterystycznym, silnym głosem, lecz z postury to raczej nie facet, a facecik.
Na pierwsze koty za płoty poszło poprzedzone albumowym intro nagranie "Bethlehem". To rzecz z ostatniego longplaya "A Better World", z którego w dalszej części doświadczyliśmy jeszcze "Homeland" (rzecz wyczulająca na syryjskich uchodźców). Szkoda, że przy wyciągu z tej płyty obyło się bez najpiękniejszego "All For Love".
Ale wróćmy do początku. Piosenkowy pakiet otworzyło wspomniane "Bethlehem", po czym nastąpiło arcypiękne "Lonely Sky", następnie "Missing You", dalej "Sailing Away", a później już dokładnej kolejności nie ustawię. Może dlatego, że chyba było wszystko, czego dusza zapragnie. Po koncercie moja Mundi oraz nasze przyjacielki Ewa z Długim zgodnym chórem orzekną: ale On ma głos! No właśnie, podziwiałem jak wspaniale trzyma się ten siedemdziesięciolatek, choć rocznikowo już nawet siedemdziesięciojednolatek. Tak tak, czas płynie, by nie rzec: zasuwa. Dopiero był rok 1984, a ja przeżywałem gorące "Man On The Line", które chwilę później Rodzice przywieźli mi z dawnej Czechosłowacji. Na tamtej ocenzurowanej wersji albumu nie było "Moonlight And Vodka", w zamian Supraphon wepchnęło nieco starsze "Don't Pay The Ferryman". Obie te piosenki też wczoraj zawitały do nas - i zwaliły z nóg. Ja też dopiero co przed chwilą miałem dwadzieścia cztery lata, a tu już pięćdziesiąt cztery. A dzięki siwym włosom oraz zdrowotnym uchybieniom, czuję się na sto cztery.
I tak sobie wczorajszego wieczoru nuty milutko płynęły, aż wreszcie doszliśmy do "The Lady In Red". Pojawiły się tegoż pierwsze takty, po których dostrzegłem, że ktoś niewinnie wstał z siedzenia i podszedł bliżej sceny. Czyli pod ustawione krzesełka na parkiecie, gdzie niestety ludziom nakazano siedzieć. Po chwili zerwała się druga i dosłownie trzecia osoba, a ja nie zastanawiając się ni chwili, chwyciłem Mundasa za dłoń, po czym po kilkunastu sekundach także znaleźliśmy się na samym dole, tuż pod sceną. Za chwilę wokół nas ocean ludzi, prawdziwy tłum. I co ciekawe, na dole też nie było za głośno, jednak dźwięk satysfakcjonująco czytelny i nie dało się go zaszeptać. Ale uwaga, bo co to się w tej chwili dzieje? Chris śpiewając "The Lady In Red" schodzi ze sceny i zaczyna przemierzać parkietem po dolnym obwodzie. Dosłownie musnął i o mnie. Zanim uruchomiłem smartfonowe foto, został mi tylko jakiś zamglony kawałek jego siwiuteńkiej głowy. Postanowiłem jednak na blogu zdjęcie udostępnić, pomimo jego fatalnej jakości, wszak to też jakaś pamiątka. Od tego momentu zaczęła się prawdziwa zabawa. Widząc przed sceną rozentuzjazmowany i bawiący się tłum, Chris raptem przeistoczył się z ustatkowanego piosenkarza, w iście rockowe zwierzę. W dodatku z wora sypnął takimi przebojami, że poruszyłoby nawet największego smutasa. Poszło "Africa" z repertuaru Toto, a także "The Spirit Of Man", "Don't Pay The Ferryman", "High On Emotion", "The Snows Of New York", i licho pamięta, co tam jeszcze. Dodać muszę, iż we wcześniejszej fazie koncertu, tych przebojów także nie brakowało. Bo i: "Carry Me (Like A Fire In Your Heart)", "Waiting For The Hurricane", "Borderline", "Ship To Shore", "Moonlight And Vodka", "The Road To Freedom", "Revolution", a i nawet żartobliwe smaczki, w sensie gitarowe wstawki do m.in. "Here Comes The Sun" Beatlesów czy "Oh, Pretty Woman" Roya Orbisona. Skonkluduję, zabawa przednia, Chris w formie, a jedno z moich kolejnych marzeń spełnione.
Ten wieczór mógłby tak jeszcze trwać i trwać, jednak w Dniu Kobiet, w dodatku w wieczorny piątek, znaleźć ot tak z marszu miejsce w jakiejś przytulnej knajpce, graniczy z cudem niczym zawarcie sojuszu pomiędzy oboma koreańskimi zwaśnionymi mocarstwami. Na odcinku pomiędzy Areną a Głogowską, dosłownie dwie knajpy. W fyrtlu, w którym powinno być ich co najmniej dziesięć. W zamian tylko szaro-buro.
8 marca 2019 roku zdecydowanie zaliczam do jednego z najszczęśliwszych dni. I nie jest to moje ostatnie słowo.
P.S. Podziękowania dla moich Mamy i Taty. Bez Was wielce prawdopodobnie nie byłoby tego dnia.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
==================================
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"
Od zawsze marzyłem o koncercie Chrisa De Burgha. A że przydarzy się w Poznaniu, łohoho. Gdybym więc odpuścił, chyba zrezygnowałbym z dalszego uprawiania muzycznej pasji.
Ten niewysokiego wzrostu Irlandczyk, należy do grona moich ulubionych piosenkarzy, i nic tego nie zmieni.
Czy lubię "The Lady In Red"? Jasne, jak każdy. Jednak oprócz tego wieczystego przeboju, wielbię również dobrych kilka innych tuzinów DeBurgh'owych piosenek.
Jak to dobrze, że organizator pomyślał, by w dniu tegorocznego święta kobiet, Chris De Burgh nie występował w Dublinie, Paryżu czy innym Oslo, ani tym bardziej w zniewieściale rozpieszczonej Warszawie, tylko akurat w moim Poznaniu. Miastu otwartym na tolerancję, choć cierpiącym na przydatną mnogość neonów.
Koncert pod hasłem "Lady In Red Day" miał zaoferować największe przeboje, a panie tego dnia zmusić do przyodziania się jakoś szczególniej. Co naprawdę w przypadku wielu z nich poskutkowało czerwonymi kreacjami. I wiele z nich rzeczywiście wyglądało ekstra.
Całość rozpoczęła się niewiele po 19-tej. Niestety, gdy się jest posiadaczem najskromniejszych cenowo biletów, nie ma czego przesadnie oczekiwać. Troszkę mina mi zrzedła, gdy szybko wyszła na jaw zbyt przesadna dalekość od sceny, a na dobitkę jeszcze cicho, oj tak, zdecydowanie zbyt cicho. Miałem nadzieję, że reżyser dźwięku za chwilę dokręci śrubę i huknie jak z działa, a tu niestety, jeden utwór, drugi, trzeci, po czym słyszę, jak co chwilę na swe uszka szepczą dwie zasiadające za moimi plecami damy. W pewnym momencie odwróciłem się, mlasnąłem, i poskutkowało. Szybko zdałem sobie sprawę, że pod względem nagłośnienia koncert na straty. Pomyślałem, Masłowski skup się na treści. Po kwadransie zaakceptowałem taki stan rzeczy, wyostrzyłem wszystkie zmysły, i jakoś poszło.
Na scenie lubiany Artysta, który włada cudownym, charakterystycznym, silnym głosem, lecz z postury to raczej nie facet, a facecik.
Na pierwsze koty za płoty poszło poprzedzone albumowym intro nagranie "Bethlehem". To rzecz z ostatniego longplaya "A Better World", z którego w dalszej części doświadczyliśmy jeszcze "Homeland" (rzecz wyczulająca na syryjskich uchodźców). Szkoda, że przy wyciągu z tej płyty obyło się bez najpiękniejszego "All For Love".
Ale wróćmy do początku. Piosenkowy pakiet otworzyło wspomniane "Bethlehem", po czym nastąpiło arcypiękne "Lonely Sky", następnie "Missing You", dalej "Sailing Away", a później już dokładnej kolejności nie ustawię. Może dlatego, że chyba było wszystko, czego dusza zapragnie. Po koncercie moja Mundi oraz nasze przyjacielki Ewa z Długim zgodnym chórem orzekną: ale On ma głos! No właśnie, podziwiałem jak wspaniale trzyma się ten siedemdziesięciolatek, choć rocznikowo już nawet siedemdziesięciojednolatek. Tak tak, czas płynie, by nie rzec: zasuwa. Dopiero był rok 1984, a ja przeżywałem gorące "Man On The Line", które chwilę później Rodzice przywieźli mi z dawnej Czechosłowacji. Na tamtej ocenzurowanej wersji albumu nie było "Moonlight And Vodka", w zamian Supraphon wepchnęło nieco starsze "Don't Pay The Ferryman". Obie te piosenki też wczoraj zawitały do nas - i zwaliły z nóg. Ja też dopiero co przed chwilą miałem dwadzieścia cztery lata, a tu już pięćdziesiąt cztery. A dzięki siwym włosom oraz zdrowotnym uchybieniom, czuję się na sto cztery.
I tak sobie wczorajszego wieczoru nuty milutko płynęły, aż wreszcie doszliśmy do "The Lady In Red". Pojawiły się tegoż pierwsze takty, po których dostrzegłem, że ktoś niewinnie wstał z siedzenia i podszedł bliżej sceny. Czyli pod ustawione krzesełka na parkiecie, gdzie niestety ludziom nakazano siedzieć. Po chwili zerwała się druga i dosłownie trzecia osoba, a ja nie zastanawiając się ni chwili, chwyciłem Mundasa za dłoń, po czym po kilkunastu sekundach także znaleźliśmy się na samym dole, tuż pod sceną. Za chwilę wokół nas ocean ludzi, prawdziwy tłum. I co ciekawe, na dole też nie było za głośno, jednak dźwięk satysfakcjonująco czytelny i nie dało się go zaszeptać. Ale uwaga, bo co to się w tej chwili dzieje? Chris śpiewając "The Lady In Red" schodzi ze sceny i zaczyna przemierzać parkietem po dolnym obwodzie. Dosłownie musnął i o mnie. Zanim uruchomiłem smartfonowe foto, został mi tylko jakiś zamglony kawałek jego siwiuteńkiej głowy. Postanowiłem jednak na blogu zdjęcie udostępnić, pomimo jego fatalnej jakości, wszak to też jakaś pamiątka. Od tego momentu zaczęła się prawdziwa zabawa. Widząc przed sceną rozentuzjazmowany i bawiący się tłum, Chris raptem przeistoczył się z ustatkowanego piosenkarza, w iście rockowe zwierzę. W dodatku z wora sypnął takimi przebojami, że poruszyłoby nawet największego smutasa. Poszło "Africa" z repertuaru Toto, a także "The Spirit Of Man", "Don't Pay The Ferryman", "High On Emotion", "The Snows Of New York", i licho pamięta, co tam jeszcze. Dodać muszę, iż we wcześniejszej fazie koncertu, tych przebojów także nie brakowało. Bo i: "Carry Me (Like A Fire In Your Heart)", "Waiting For The Hurricane", "Borderline", "Ship To Shore", "Moonlight And Vodka", "The Road To Freedom", "Revolution", a i nawet żartobliwe smaczki, w sensie gitarowe wstawki do m.in. "Here Comes The Sun" Beatlesów czy "Oh, Pretty Woman" Roya Orbisona. Skonkluduję, zabawa przednia, Chris w formie, a jedno z moich kolejnych marzeń spełnione.
Ten wieczór mógłby tak jeszcze trwać i trwać, jednak w Dniu Kobiet, w dodatku w wieczorny piątek, znaleźć ot tak z marszu miejsce w jakiejś przytulnej knajpce, graniczy z cudem niczym zawarcie sojuszu pomiędzy oboma koreańskimi zwaśnionymi mocarstwami. Na odcinku pomiędzy Areną a Głogowską, dosłownie dwie knajpy. W fyrtlu, w którym powinno być ich co najmniej dziesięć. W zamian tylko szaro-buro.
8 marca 2019 roku zdecydowanie zaliczam do jednego z najszczęśliwszych dni. I nie jest to moje ostatnie słowo.
P.S. Podziękowania dla moich Mamy i Taty. Bez Was wielce prawdopodobnie nie byłoby tego dnia.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
==================================
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"
Poruszenie, bowiem Chris De Burgh wbił się w tłum. |
wielu ludzi opuściło swoje miejsca |
W prawym dolnym rogu, ta zamazana siwa główka, na którą wchodzą czyjeś dwa szpony, to On. |
czerwone kreacje rzucają się po oczach |
do koncertu jeszcze trochę |
ludzie pomału się gromadzą |
WIOSNA !!! |