DREAM THEATER
"Distance Over Time"
(INSIDE OUT / SONY MUSIC)
****
Chyba tylko mnie podobało się poprzednie koncepcyjne i przy okazji tasiemcowe "The Antonishing". I równie chętnie posłuchałbym kolejnej i w podobnym tonie osadzonej historii, lecz Dream Theater postanowili powrócić do odrębnych tematów, jednocześnie łatwiej dających się zaprezentować koncertowo.
Legenda głosi, że "Distance Over Time" Rozmarzone Teatrzyki nagrały w dziczy, z dala od cywilizacji, a podczas realizowania się w szałasowym studio miewali faktyczne kontakty z mieszkańcami lasu.
Tym razem koncept wyznaczyło płodzenie krótszych form, w konsekwencji czego ewentualne suity dostały wolne.
Bogata i finezyjna twórczość Amerykanów nadal nie szczędzi ciszy. Muzycy grają z pazurem, nie uciekając od wycieczek w stronę patosu, a co ważne, nierzadko też konstruując ciekawe melodie.
Okładkę - autorstwa legendarnego Hugh Syme'a - wkrótce po wydaniu płyty splagiatował "The New York Times Magazine", a więc o lepszej reklamie nie można było pomarzyć.
Nigdy Dream Theater nie wywoływali we mnie specjalnego rajcu, tym samym zarosłem pancerzem na oblegające band chóry zachwytu. Pomimo wszystko, lubię umiarkowanie kilka ich płyt, a jakimś cudem dorobiłem się wszystkich. Niegdyś na własnej skórze przeżyłem nawet cały koncert, w którym najbardziej utęsknionym momentem okazały się końcowe owacje. Wychodzi na to, że mocno do tej muzyki latami się przymuszałem, i coś w tym jest. A mimo wszystko, nie jest mi obojętna, pomimo iż w ogień za nią nie skoczę.
Po odejściu Mike'a Portnoya wyczuwam w ekipie LaBriego i Petrucciego więcej swobody. Niejednokrotnie ich nadęta, gęsta i duszna twórczość, od lat prosiła się o przewietrzenie. Dlatego dobrze nastało, że przesadne szarże i galopady tym razem zasiadły na ławce rezerwowych. Od razu zaczęło pojawiać się coraz więcej ciekawych motywów i melodii, dzięki czemu na "Distance Over Time" otrzymujemy naprawdę sporo dobrej muzyki. Oczywiście przeplatanej obowiązkowym niejednym galimatiasem, wszak Amerykanie muszą!, bowiem od zawsze dźwigają potrzebę dzielenia się swymi warsztatowymi umiejętnościami. Ale tym razem wszystko gra. Pojawiły się odpowiednie proporcje, a sami muzycy wydają się jakby mniej zestresowani, i chyba nareszcie pojęli, czym z krwi i kości prog-metalowy departament.
Płyta więcej niż o'key, a nawet legitymizująca się wieloma okazami. Czyli tak zwanymi "numerami jeden".
Siedem minut z tematem "Fall Into The Light" to czysta poezja smaku. Bucha w jego jądrze namiętne gitarowe solo oraz szaleńcza, i także pod dyktando gitary końcówka. Petrucci oraz narosła tu dramaturgia, pierwsza klasa. Rzecz skomponowana do spółki z Myungiem, jednak Petrucci pomimo tornada bębnów, a i okazałego krótkiego klawiszowego solo, pomyślał tutaj głównie o sobie. Podobnym torem podąża "Barstool Warrior", gdzie Petrucci już tylko wykazuje się ładnym gitarowym solo, na korzyść niemal Chopin'owskiego ducha, które wbite w skórą Jordana Rudessa poraża wyczuciem i zmysłowością. Tak panowie grają, że aż obawiam się o gorąc rozczarowań na twarzach miłośników ich starszych i bardziej skondensowanych dokonań. Tamtych rolę bierze tu na siebie jedyna w zestawie, blisko dziesięciominutowa mini suita "At Wit's End". Ale i z tej wrzącej lawy, w drugiej części wykluwa się a'la marillionowski temat. Przy czym zaznaczę, iż ekipa Rothery'ego nie gra już takich uniesień od dawna.
Powyższe fragmenty stąpają po czerwonym dywanie, a przecież równie efektownym wydaje się być albumowy otwieracz "Untethered Angel" - jednocześnie wybrany na jeden z trzech wirtualnych singli. Bądź ostatni w limitowanym wydaniu, choć wcale z tego powodu nie żaden gorszy "Viper King". Kawałek skrywa chwile, gdzie można go nawet nazwać piosenką. Jest jeszcze śliczna ballada "Out Of Reach" i kilka innych dobrych fragmentów, które pozwalają zawyć z zachwytu. Jedynie ponad 8-minutowe "Pale Blue Dot", to coś w czym się jakoś nie odnajduję. Być może dlatego, iż na co dzień nie bardzo poszukuję muzyki, w której pięciolinie obfitują naddatkiem nut. Lecz jeden taki utwór, chyba także musiał się przytrafić. Nawet, jeśli przez chwilę powiało Dream Theater rodem z "Awake" czy "Train Of Thought", a więc albumami, jakich nie lubię. Spokojnie, to tylko jeden drobny mankament.
Dla wciąż opłakujących Mike'a Portnoya, "Distance Over Time" będzie niepierwszym już pretekstem do kolejnych wylewanych po nim łez, a dla mnie nareszcie zestawem muzyki, jakiej od zespołu oczekiwałem od zawsze.
Andrzej Masłowski
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
==================================
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"