niedziela, 31 marca 2019

bez przyzwyczajeń

Układając playlistę do dzisiejszego Nawiedzonego, z tyłu głowy siedziała mi chęć dotarcia do wyrobionego i otwartego odbiorcy. Dlatego do katalogu dopisałem dwie nietypowe płyty. Z muzyką jaką lubię, a której nie serwuję na co dzień.
Wraz z nadejściem wiosny odczuwam potrzebę zmian. Pewne przyzwyczajenia zaczynają nudzić, potrzebuję więc wstrząsu, nawet kosztem poniesienia konsekwencji.
Nie potrafię bezustannie walczyć o słuchacza od "Stairway To Heaven" czy "Smoke On The Water". Ok, ja także z tymi kawałkami jestem zżyty, ale trochę meczą mnie odwieczne rozważania na temat Led Zeppelin, Deep Purple, AC/DC, Whitesnake, Pink Floyd i Queen. Często z moimi muzycznymi rówieśnikami-kompanami także nie da się już posunąć choćby o krok. A jeśli już, to tylko wzbogacając krąg zainteresowań o Riverside, Greta Van Fleet, Jacka White'a, Rival Sons i Stevena Wilsona. A to tak, jakby w kółko oglądać "zero siedem, zgłoś się", by na zagrychę wciągnąć jeszcze kilka deko "house of cards". Dlatego umawiając się na muzyczne meetingi, doceniam zawartość szklanki, bowiem analizowanie wciąż tych samych płyt nużące. Tym bardziej, że rock'n'roll w takim wydaniu to wyprasowane spodnie na kant, plus deklaracja miłości do muzyki głównie z przeterminowanych płyt - dostępnych w sektorze "niska cena".
Przeczytałem nieautoryzowaną autobiografię Kuby Wojewódzkiego. Ciekawi mnie, czy autor tej szybko dającej się przeczytać knigi zdaje sobie sprawę, że tak, jak sam postrzega ludzi, tak oni jego?
Szkoda, że Kuba nie potrafi nikomu za cokolwiek podziękować. Wyjątkiem Robert Brylewski oraz kilku polish punk/reggałowców. A skinąć głową choćby za to, że wielu przed nim otworzyło drzwi. Tymczasem niesforny Kuba z wielu szydzi i pogrywa na nosie. A jeśli wyraża szacunek, czyni to nieelegancko. Niesmak budzi też stosunek króla TVN do dawnych współpracowników Magazynu Muzycznego czy radia. Rozumiem, miało być na luzie, wesoło, jednak ktoś tu sam wyszedł na buca. Jest też o Tomku Beksińskim. Jeśli nie zapomnę, zacytuję w audycji.
Nie wiem, jak czuje się facet, który świadom, że jest właścicielem eks-byłej Wojewódzkiego, teraz analizuje pikantne kadry z życia wybranki, o przeszłości czyniącej z niej zero. Cóż, Kuba lekką ręką traktuje wszystkich i wszystko, bo chyba jeszcze nigdy nie spuszczono mu solidnego manta.
Mało ambitna literatura, spowita przez człowieka, którego inteligencję i bogactwo językowe doceniam, jednak o wspólnej butelczynie mowy nie ma.
W kraju debata o ACTA 2. Internet przepełniony ostrzeżeniami, że za chwilę przyjęta przez Parlament Europejski ustawa zmieni go całkowicie. Sprawa rozbija się o wprowadzenie podatku od linków, czyli o obarczenie odpowiedzialnością osób, które udostępnią w internecie materiały prasowe lub obrazkowe, a także o filtrowaniu postów użytkowników, które będzie można uznać za pirackie. Ja jednak cierpliwie czekam, aż wreszcie ktoś na serio weźmie się za muzykę, a sami artyści zaczną dbać o własną sztukę i interesy, podcinając wszelakim dotychczasowym sępom gałęzie.
Trener Nawałka zwolniony. Po raz kolejny totalna nawałka. Utytułowany szkoleniowiec ma już chyba najlepsze chwile za sobą. Pod jego wodzą Lech grał gorzej niż niejednokrotnie ambitni trzecioligowcy. Niestety nastąpiło zwarcie na linii dużych wymagań trenera, wielkich oczekiwań klubu, a zbuntowanej szatni. Nawałka był równie bezbarwny i bez szybkości, co jego piłkarze.
Niedawno pożegnaliśmy Scotta Walkera. Ambitnego twórcę, rozpoczynającego od mało skomplikowanych piosenek w duecie The Walker Brothers, jednak z czasem brnącego ku alternatywnemu, niemal eksperymentalnemu pop.
Wczoraj dotarła wieść o śmierci Mikołaja Matyski - ostatniego perkusisty Abraxas. Fajnej polskiej prog-rockowej formacji, niezwykle cenionej w kręgach dawnej Beksiowej Trójki Pod Księżycem. Z tej racji posłuchałem nagrań z płyt "99" i "Live in Memoriam".
Zapraszam na 98,6 FM Poznań, godz. 22.00. Pogram z marca na kwiecień, trochę wiosennie, niekiedy ostrzej i dynamiczniej, czasem też z dala od przyzwyczajeń i wymogów. A co istotne, na żywo.






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"





sobota, 30 marca 2019

The Dirt

Obejrzałem "The Dirt" - dzięki za użyczenie Panie Michale. Pierwszorzędny r'n'rollowy film, jednak nie dla każdego. Może dlatego, że Mötley Crüe są takim cukiereczkiem z wybuchowym nadzieniem. Obskurni, obsceniczni, brylujący - i taki też jest ten film. Nie spodoba się grzecznym chłoptasiom, a dziewczyny - szczególnie te nieopierzone - powinny przejść tę lekcję. Najlepiej w dwie strony.
Wulgarność Mötley Crüe od zawsze była napędową siłą r'n'rolla, jednak jakim mocarzem bywał też Ozzy Osbourne, należy zobaczyć samemu.
Kilka razy z ust Motleji pada: jesteśmy Mötley kurwa Crüe!
Muszę jeszcze raz obejrzeć, bo już teraz nie pamiętam, który z chłopaków, Nikki czy Tommy zapytał: Vince, ile zaliczyłeś panienek? - Trzy. - Nie dzisiaj, w ogóle? !!!
Trochę łyso mi było, gdy Vince nazwał moją ulubioną "Theatre Of Pain" gównem, ale okoliczności tych słów też wiele wyjaśniają.
Dziewczyny, alkohol, narkotyki oraz totalnie jebnięty styl życia, niemal każdego z owej czwórki zaprowadziły pod grób, jednak jakimś cudem los wszystkich oszczędził. Chyba najbardziej poukładanym wydaje się Mick Mars, ale o tym wiadomo od dawna. Być może dlatego, że jako najstarszy miał poczucie trzymania wszystkiego w ryzach.
Szkoda, że film nie pokazuje zbyt wielu fabularyzowanych migawek koncertowych, a już tym bardziej procesów twórczych. Produkcja Netflix koncentruje się na hulaszczych wyczynach Motleji. Oczywiście ich godne pozazdroszczenia, lub politowania życie - zależy od punktu spojrzenia - było odreagowaniem na często utracone dzieciństwa. Inna sprawa, że bardziej na luzie żyć już się nie da.
Przy biografii "The Dirt", takie "Bohemian Rhapsody" jest tylko colą bez cukru. Jeśli Queen wydadzą się komuś iście r'n'rollowym bandem, to będzie mieć rację, że mu się tylko wydaje. 
Jestem dumny kochając Kalifornijczyków od zawsze. Czyli od momentu usłyszenia "Shout At The Devil". A to już trzydzieści pięć lat.
Młody widz zrozumie, że Mötley Crüe są muzycznie spowinowaceni z Aerosmith i Guns N'Roses. Z tym, że od tych pierwszych czerpiąc pełnymi garściami, jednocześnie tych drugich edukując.
Nie przechodząc przez Mötley Crüe, nigdy nie będziecie rock'n'rollowcami z krwi i kości, a jedynie muzycznymi garniturami, których żona trzyma pod miotłą.
Niedawno kupiłem soundtrack, więc jutro go sobie posłuchamy. Oczywiście jeżeli nikt i nic tego nie zakłóci. Bo takimi, jakimi byli/są Mötley Crüe, takie też od zawsze chciałem prowadzić własne radio - niestety, nigdy się nie udało.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"






czwartek, 28 marca 2019

"The World Of Hans Zimmer" - relacja z koncertu, Dublin, Irlandia, 3 Arena, 25.III.2019

Nasz irlandzki wysłannik, a i przyjaciel Nawiedzonego Studia Andrzej Gwoździk, niedawno zagościł w Dublinie na koncercie Hansa Zimmera. Jego relację zamieszczam poniżej, jednocześnie serdecznie zachęcając do jej przeczytania.






"The World Of Hans Zimmer" - relacja z koncertu (Dublin, 3 Arena, 25.III.2019)
 

   Każdy z nas ma pośród swych muzycznych faworytów kilku takich, za uczestnictwo w koncercie których, chętnie sprzedałby ostatnią koszulę i jeszcze dołożył ulubione adidasy. Przynajmniej ludzie mego pokroju – czyli ci, którym wszystko kojarzy się z jednym. Płytami oczywiście. Legendy rocka, zespoły takie jak Rolling Stones, Pink Floyd, Led Zeppelin, Black Sabbath, Deep Purple… Kto nie chciałby ich zobaczyć na żywo? Można tak długo wymieniać.
   Pamiętam kiedy latem 1990 roku usłyszałem po raz pierwszy kilka utworów grupy Dead Can Dance z właśnie wydanego albumu „Aion”. Muzyka, która wymykała się wszelkim definicjom. I ten głos! Lisa Gerrard, bo ją mam na myśli oczarowała mnie wtedy i do dziś swego czaru nie zdjęła. Marzyłem by kiedyś móc jej posłuchać nie tylko z odtwarzacza płyt CD...
   Sześć lat później wybrałem się z kolegą do kina na film pt.: „Twierdza” („The Rock”). Sean Connery do spółki z Nicolasem Cagem ratowali mieszkańców San Francisco przed paskudną śmiercią. A muzyka, przy akompaniamencie której to robili wciskała w fotel. Wtedy to zwróciłem uwagę na z niemiecka brzmiące nazwisko kompozytora tego dzieła – Hans Zimmer...
   Lata mijały. Moja platoniczna miłość do Lisy i Hansa objawiała się w stale rosnącym rządku płyt tychże artystów (34 Zimmera i 20 sygnowanych nazwiskiem wokalistki Dead Can Dance). Na tym niestety kończyły się nasze kontakty. Aż tu na jesieni ubiegłego roku gruchnęła wieść, że do Dublina zawita orkiestra wykonująca muzykę Hansa Zimmera, z gościem specjalnym w osobie wspaniałej Lisy Gerrard. Na szczęście zbliżały się moje urodziny, a ja miałem świetny pomysł na prezent.
 Pominę okres niecierpliwego oczekiwania. Milczeniem zbędę fakt, że tydzień przed koncertem organizator z racji rozmiaru sceny zmienił mój bilet w rewelacyjnym sektorze B, na bilet w odległym sektorze J. Od razu przeskoczę do konkretów, czyli do wieczoru 25 marca, kiedy to dane mi było posłuchać muzyki genialnego Hansa Zimmera, wzbogaconej o nieziemskie partie wokalne Lisy Gerrard.
   „The World Of Hans Zimmer” – tak nazwano to przedstawienie – „Świat Hansa Zimmera”. Świat filmów, które kochamy, a także muzyki, która oderwała się od obrazów, do jakich została stworzona i żyje własnym życiem.
   Jak opisać niemal trzygodzinny koncert nie zanudzając czytelnika? Jak ponadczasowe piękno majestatycznej muzyki zamknąć w słowach? Gdzie wreszcie znaleźć słowa, które oddadzą wzruszenia, jakie stały się udziałem publiczności, szczelnie wypełniającej dublińską 3 Arenę?
   Chciałoby się pochylić nad każdą wykonaną  kompozycją. Rozłożyć ją na pojedyncze nuty i akordy. Tylko czy o to chodzi? Czy nie lepiej po prostu chłonąć tę muzykę i dać się jej nieść niczym wodzie. Raz łagodnej niczym polny strumyk, kiedy indziej spienionej i atakującej nas z wściekłością wzburzonego oceanu.
   Myślę, że każdy wielbiciel talentu Mistrza, wyszedł z koncertu w pełni usatysfakcjonowany. Przedstawienie rozpoczęło się od bardzo mocnego akcentu w postaci muzyki do filmu „Dark Knight”. Ponura, momentami drapieżna kompozycja stanowiła świetne otwarcie. Była swoistym „prawym sierpowym” od razu mówiącym, że królować tu będzie Muzyka przez duże M. Po „Mrocznym Rycerzu” od razu usłyszeliśmy liryczny, choć nie pozbawiony dramatyzmu temat z „Króla Artura”, a naszym oczom ukazały się wyświetlane na ekranie zielone wzgórza Albionu i postać jeźdźca ze sztandarem w ręce. Przyjemne dreszcze wędrujące po kręgosłupie upewniły mnie w przekonaniu, że warto było przyjechać do Dublina.
   Z średniowiecznej Anglii przeskoczyliśmy do współczesnej Hiszpanii, za sprawą stylizowanego na flamenco utworu „Nyah” („Mission Impossible II”), płynnie przechodzącego w „Injection”, gdzie po raz pierwszy mieliśmy przyjemność usłyszeć Lisę Gerrard. Artystka wkroczyła na scenę w burzy oklasków, by z właściwą sobie maestrią wykonać przyprawiającą o szybsze bicie serca wokalizę. Tak ją sobie wyobrażałem. Dostojną, skoncentrowaną, perfekcyjną.
   Następny w kolejności był temat z obrazu Michaela Baya „Pearl Harbor”. Coś co niby znam, a co po raz pierwszy uderzyło mnie swym pięknem. Może to za sprawą świetnie współgrających z muzyką fragmentów filmu, wyświetlanych na ekranach, a może dzięki anielskiemu sopranowi Kathariny Melnikovej?
   Pierwszą część koncertu zamknęła mini-suita, złożona z kilku splecionych ze sobą utworów, stworzonych przez Hansa Zimmera do filmu „The Da Vinci Code”. Podniosła, mroczna, przepojona klimatem tajemnicy. Przenosząca nas do średniowiecznych  katedr i bibliotek, gdzie kurz tańczy pośród starych ksiąg. Ozdobiona wspaniałymi partiami chóralnymi i zakończona klejnotem, za jaki uważam porywający „Chevaliers de Sangreal”. Ten dialog skrzypiec i wiolonczeli... Tego się nie da opowiedzieć, to trzeba usłyszeć.
 W tym miejscu warto może wspomnieć, że w związku z tym, że Hansa Zimmera nie było z nami w Dublinie, nagrał on garść anegdot i historii o tworzeniu poszczególnych kompozycji, które wyświetlano w przerwach pomiędzy utworami. Można było również dowiedzieć się co na temat pracy z Maestro mają do powiedzenia Ron Howard i Nancy Meyers.
   Pierwsze trzy utwory wykonane przez orkiestrę po przerwie, były swoistym ukłonem w stronę młodszych wielbicieli muzyki Hansa Zimmera. Publiczność zgromadzona w 3 Arenie miała przyjemność wysłuchać melodii z animowanych klasyków takich jak „Madagaskar”, „Spirit: Stallion of the Cimarron” i „Kung Fu Panda” – z obłędną partią fletu wykonaną przez pochodzącego z Wenezueli Pedro Eustache. Nieco zaś później również z oscarowego „Króla Lwa”. Mnie szczególnie urzekła kompozycja z filmu „Mustang z Dzikiej Doliny” („Spirit: Stallion of the Cimarron”). Jest w niej przestrzeń, lekkość i poczucie wolności. Wystarczy zamknąć oczy by poczuć zapach traw, powiew ożywczego wiatru na twarzy, usłyszeć tętent koni galopujących poprzez bezmiar prerii. Pęd zaklęty w nutach.
   Na zakończenie podstawowej części koncertu, muzycy Orkiestry Symfonicznej Teatru Wielkiego z Białorusi (Symphony Orchestra of the Bolshoi Theatre, Belarus) pod batutą Gavina Greenawaya wykonali kilka połączonych ze sobą utworów z legendarnego już Gladiatora („Wheat”, „Am I Not Merciful?”, „The Battle”, „The Might Of Rome” i „Now We Are Free”), zaś wiwatująca publiczność po raz kolejny mogła usłyszeć przejmujący śpiew Lisy Gerrard. Artystka ta wykonała swoje partie wokalne przyprawiając tłum o gęsią skórkę, zaś wyświetlane na zawieszonych nad sceną ekranach wizualizacje, przypomniały nam historię rzymskiego generała, którą już niemal 20 lat temu opowiedział Ridley Scott.
   Kiedy wybrzmiały ostanie nuty „Gladiatora”, dyrygent przedstawił zgromadzonym muzyków, których talent mieliśmy szczęście podziwiać tego wieczoru. Niestety, co trzeba sobie głośno powiedzieć, w tym momencie część widowni zaczęła opuszczać salę. Skandal i absolutny brak dobrego wychowania. Nie potrafię zrozumieć, jak na koncercie jakby nie patrzeć muzyki poważnej, można zajadać popcorn popijany piwem, natomiast opuszczenie sali przed zejściem orkiestry ze sceny woła o pomstę do nieba. Cóż, ich strata, bowiem w ten sposób ominęło ich brawurowe wykonanie epickiej muzyki z „Piratów z Karaibów” oraz fantastycznej wersji utworu „Time” z „Incepcji” Christophera Nolana. Szczególnego choćby dlatego, że partię fortepianu zagrał sam Mistrz Hans Zimmer, którego mogliśmy w tym czasie oglądać na ogromnym ekranie.
 Pośród zachwytów nad kompozytorskim talentem Hansa Zimmera i peanów pianych na cześć Lisy Gerrard nie wolno mi zapomnieć o dyrygencie i wszystkich muzykach, których gra przyczyniła się do sukcesu tego przedstawienia. Nie sposób wszystkich wymienić z imienia i nazwiska, kłaniam się im jednak nisko, dziękując za niemal 3 godziny niezapomnianych wzruszeń.
   Był to wieczór z gatunku tych, które pamięta się długo. Wieczór wypełniony symfonicznymi wersjami kompozycji Hansa Zimmera. Piękny wieczór...
A oto pełna lista utworów wykonanych tego dnia:

„The Dark Knight”

„King Arthur”

„Mission: Impossible II”

„Pearl Harbor”

„Rush”

„The Da Vinci Code”

„Madagascar”

„Spirit”

„Kung Fu Panda”

„The Holiday”

„Hannibal”

„Lion King”

„Gladiator”

„Inception”

„Pirates Of The Caribbean”




Andrzej Gwoździk




wtorek, 26 marca 2019

DREAM THEATER - "Distance Over Time" - (2019) -








DREAM THEATER
"Distance Over Time"
(INSIDE OUT / SONY MUSIC)

****





Chyba tylko mnie podobało się poprzednie koncepcyjne i przy okazji tasiemcowe "The Antonishing". I równie chętnie posłuchałbym kolejnej i w podobnym tonie osadzonej historii, lecz Dream Theater postanowili powrócić do odrębnych tematów, jednocześnie łatwiej dających się zaprezentować koncertowo.
Legenda głosi, że "Distance Over Time" Rozmarzone Teatrzyki nagrały w dziczy, z dala od cywilizacji, a podczas realizowania się w szałasowym studio miewali faktyczne kontakty z mieszkańcami lasu.
Tym razem koncept wyznaczyło płodzenie krótszych form, w konsekwencji czego ewentualne suity dostały wolne.
Bogata i finezyjna twórczość Amerykanów nadal nie szczędzi ciszy. Muzycy grają z pazurem, nie uciekając od wycieczek w stronę patosu, a co ważne, nierzadko też konstruując ciekawe melodie.
Okładkę - autorstwa legendarnego Hugh Syme'a - wkrótce po wydaniu płyty splagiatował "The New York Times Magazine", a więc o lepszej reklamie nie można było pomarzyć.
Nigdy Dream Theater nie wywoływali we mnie specjalnego rajcu, tym samym zarosłem pancerzem na oblegające band chóry zachwytu. Pomimo wszystko, lubię umiarkowanie kilka ich płyt, a jakimś cudem dorobiłem się wszystkich. Niegdyś na własnej skórze przeżyłem nawet cały koncert, w którym najbardziej utęsknionym momentem okazały się końcowe owacje. Wychodzi na to, że mocno do tej muzyki latami się przymuszałem, i coś w tym jest. A mimo wszystko, nie jest mi obojętna, pomimo iż w ogień za nią nie skoczę.
Po odejściu Mike'a Portnoya wyczuwam w ekipie LaBriego i Petrucciego więcej swobody. Niejednokrotnie ich nadęta, gęsta i duszna twórczość, od lat prosiła się o przewietrzenie. Dlatego dobrze nastało, że przesadne szarże i galopady tym razem zasiadły na ławce rezerwowych. Od razu zaczęło pojawiać się coraz więcej ciekawych motywów i melodii, dzięki czemu na "Distance Over Time" otrzymujemy naprawdę sporo dobrej muzyki. Oczywiście przeplatanej obowiązkowym niejednym galimatiasem, wszak Amerykanie muszą!, bowiem od zawsze dźwigają potrzebę dzielenia się swymi warsztatowymi umiejętnościami. Ale tym razem wszystko gra. Pojawiły się odpowiednie proporcje, a sami muzycy wydają się jakby mniej zestresowani, i chyba nareszcie pojęli, czym z krwi i kości prog-metalowy departament.
Płyta więcej niż o'key, a nawet legitymizująca się wieloma okazami. Czyli tak zwanymi "numerami jeden".
Siedem minut z tematem "Fall Into The Light" to czysta poezja smaku. Bucha w jego jądrze namiętne gitarowe solo oraz szaleńcza, i także pod dyktando gitary końcówka. Petrucci oraz narosła tu dramaturgia, pierwsza klasa. Rzecz skomponowana do spółki z Myungiem, jednak Petrucci pomimo tornada bębnów, a i okazałego krótkiego klawiszowego solo, pomyślał tutaj głównie o sobie. Podobnym torem podąża "Barstool Warrior", gdzie Petrucci już tylko wykazuje się ładnym gitarowym solo, na korzyść niemal Chopin'owskiego ducha, które wbite w skórą Jordana Rudessa poraża wyczuciem i zmysłowością. Tak panowie grają, że aż obawiam się o gorąc rozczarowań na twarzach miłośników ich starszych i bardziej skondensowanych dokonań. Tamtych rolę bierze tu na siebie jedyna w zestawie, blisko dziesięciominutowa mini suita "At Wit's End". Ale i z tej wrzącej lawy, w drugiej części wykluwa się a'la marillionowski temat. Przy czym zaznaczę, iż ekipa Rothery'ego nie gra już takich uniesień od dawna.
Powyższe fragmenty stąpają po czerwonym dywanie, a przecież równie efektownym wydaje się być albumowy otwieracz "Untethered Angel" - jednocześnie wybrany na jeden z trzech wirtualnych singli. Bądź ostatni w limitowanym wydaniu, choć wcale z tego powodu nie żaden gorszy "Viper King". Kawałek skrywa chwile, gdzie można go nawet nazwać piosenką. Jest jeszcze śliczna ballada "Out Of Reach" i kilka innych dobrych fragmentów, które pozwalają zawyć z zachwytu. Jedynie ponad 8-minutowe "Pale Blue Dot", to coś w czym się jakoś nie odnajduję. Być może dlatego, iż na co dzień nie bardzo poszukuję muzyki, w której pięciolinie obfitują naddatkiem nut. Lecz jeden taki utwór, chyba także musiał się przytrafić. Nawet, jeśli przez chwilę powiało Dream Theater rodem z "Awake" czy "Train Of Thought", a więc albumami, jakich nie lubię. Spokojnie, to tylko jeden drobny mankament.
Dla wciąż opłakujących Mike'a Portnoya, "Distance Over Time" będzie niepierwszym już pretekstem do kolejnych wylewanych po nim łez, a dla mnie nareszcie zestawem muzyki, jakiej od zespołu oczekiwałem od zawsze.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"





poniedziałek, 25 marca 2019

świata nie zmienisz

W minioną sobotę na kilka godzin zamarło zimno. Wyszło słońce, a rtęć w termometrach poszybowała do ponad dwudziestu stopni. Na ulicach pojawiły się chmary stęsknionych najpiękniejszą porą roku, przez co codzienna nachalna szarzyzna popadła w kolorowe szmatki przechodniów, a niejednokrotnie jeszcze krótsze rękawy i nogawki. Zrodził się najpiękniejszy dzień od bitego półrocza. Niestety, było to tylko wiosenne mrugnięcie okiem, dziś śladu po tym. Co tam dzisiaj, gdy tylko nastał sobotni zmrok, było po zawodach.
W ubiegłym tygodniu miałem przybyszy z zagranicy. Odwiedzili mnie Czytelnik Blogu Nawiedzonego (a w dawnych latach nawet słuchacz) Pan Piotr, który pewien czas temu osiadł gdzieś w peryferyjnej części Walii, oraz mieszkający w Glasgow Pan Krzysztof. Ten drugi, wraz ze swą Żoncią (domyślam się Jadwinią), od lat słuchają mych audycji. No właśnie, a na dodatek Pani Jadwinia również prowadzi bloga. Co prawda niemuzycznego, ale w 2016 roku napisała w nim o mnie - a konkretnie o Nawiedzonym Studio. Celem zapewnienia, Pan Krzysztof podesłał link, za co dziękuję, a samej Pani Jadwini ślę specjalne podziękowania za przemiły tekst. Chętnie bym się nim nawet pochwalił, lecz skrywa on w sobie również kilka słów na temat mej zawodowej profesji, a że ta do chwalebnych nie należy, więc... niech pozostanie jak jest.
Moja latorośl Tomek, zamówił niedawno dla mnie pewne CD ze strony discogs.com. A proszę dać wiarę, iż daje się z niej sprowadzać naprawdę ciekawe, a niejednokrotnie ultra rzadkie płyty. To takie Allegro, z tym, że na cały świat. I chyba ostatnio sporo popularniejsze od zastygłego ebaya. Upolowałem na owym discogsie poszukiwaną latami rarytasową płytkę, a że jej finalna cena, już z kosztami przesyłki, była bita pod próg skromnej stówki, tak też nie namyślając się zbytnio przypieczętowałem jej los. Zdziwiłem się także, że już po niespełna tygodniu wylądowała u mnie. Solidny sprzedający - pomyślałem. Szczególnie mając na uwadze rodzime Allegro, nagminnie okupowane przez "profesjonalistów", którzy po tygodniu od zakończenia aukcji dopiero zabierają się za pakowanie.
Moja paczuszka na szczęście z pominięciem nadętych allegrowiczów przemierzyła kawał świata, a jednak i w tym przypadku, owe szczęście także nie trwało długo. Coś podejrzanego w zdobycznym egzemplarzu było od samego początku, i nie przyjrzałbym rześko sprawie uważniej, gdyby nie przymusowa wymiana pudełkowej trei. Wiadomo, koperta bąbelkowa, to coś musiało strzelić. Na szczęście, nie płyta, ni nawet ogólne pudełko, jednak ząbki szlag trafił. Mam ich na szczęście odpowiednio w zapasie, gdyż tak na prawdziwego płytowego zbieracza przystaje. Podnoszę więc nożykiem środkową część pudełka, tej, na której osadzone CD, a pod nim, zamiast wbity w pudełkowe tworzywo jednolity rewers okładki, wszystko się rozsypuje. Skrzydełka niespojone z resztą, a na dodatek papier śmierdzi typowym fotograficznym. Sprawdzam zatem książeczkę, a ta dokładnie z tego samego metra. No to na dobitkę biorę pod słońce samo CD, i aż mnie zmroziło - zwyczajny CD-R, na który doklejono nadruk - wykonany na domowym sprzęcie. Aby nie przynudzać, samoróbka o łącznych kosztach 3-5 złotych, lecz opchnięta takiemu frajerowi, jak ja, za blisko stówę. Poszła więc odpowiednia korespondencja, i teraz zobaczymy, czy gość faktycznie nie wiedział co sprzedaje i odda forsę, czy... Także Kochani uważajcie. Jak widać, nie tylko Polak na domowym gruncie cwaniaczy. Nasze patenty pomału przechwytuje cały świat.
A świata nie zmienimy, lecz... patrz niżej.





Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"






"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja z 24 marca 2019 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań





"NAWIEDZONE STUDIO"
niedziela 24 marca 2019 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja: Szymon Dopierała
prowadzenie: Andrzej Masłowski







BATTLE BEAST - "No More Hollywood Endings" - (2019) - 7 kwietnia br. Finowie wystąpią w Poznaniu, tak więc wydana przed chwilą ich nowa płyta akurat doskonale z tym się zbiega. A że całość ekstra, to koncert wydaje się przymusem. Niestety show przypada na niedzielę, przez co rozważam kilka wariantów.
- Unbroken
- No More Hollywood Endings
- Raise Your Fists

KANE ROBERTS - "The New Normal" - (2019) - były muzyk Alice'a Coopera lubi pohałasować i powyciskać ostatnie soki ze swej gitary, jednak wczoraj poznaliśmy jego nieco łagodniejsze, a chwilami wręcz przebojowe oblicze.
- Who We Are - {featuring KATT FRANICH}
- Forever Out Of Place

GUNS N' ROSES - "Use Your Illusion I" - (1991) - na bazie powyższej płyty miło było przytoczyć Pana Alicję, czego efektem fajny i powszechnie znany kawałek, choć nie taki na miarę gigantycznie popularnych "November Rain" czy "Knockin' On Heaven's Door". 
- The Garden - {wokalny duet W. AXL ROSE & ALICE COOPER}

GUNS N' ROSES - "Use Your Illusion II" - (1991) - mój ulubiony numer Gunsów z obu części "Use You Illusion". Najbardziej w klimacie "Appetite For Destruction", a więc najlepszego dzieła Kalifornijczyków.
- You Could Be Mine

AEROSMITH - "Pump" - (1989) - uwielbiam "Pump", choć jeszcze bardziej wcześniejsze "Permanent Vacation". Wczoraj jednak trochę zatęskniłem do muzyki okresu 1989-1991 - co widać po przekroju audycji - tak więc postawiłem na płytę zawierającą jakże sugestywną okładkę.
- F.I.N.E.

BRYAN ADAMS - "Shine A Light" - (2019) - ten blisko 60-letni wieczny chłopak, nagrał kolejną super płytę. Krótką, konkretną i na temat. Wczoraj ją na łamach blogu zrecenzowałem, także polecam Państwa uwadze.
- All Or Nothing

AXE - "Twenty Years - Volume 2" - (1998) - kapitalna i bardzo niedoceniana amerykańska formacja, czego najprawdopodobniej nawet nie zmieni nadchodzący nowy album. Przypomnę, jego premiera 21 czerwca, a tytuł "Final Offering". Grupa zdaje się ewidentnie nawiąże do swego najsłynniejszego dzieła "Offering", i coś czuję, że muzycy szykują nam odpowiednią płytę na początek nieodległego lata.
- Young Hearts
- Jennifer
- I Don't Want To Be Alone Tonight
- Masquerade

================================
================================



BERNIE TORMÉ
(18 III 1952 - 17 III 2019)

kącik poświęcony Artyście




GILLAN - "Future Shock" - (1981) - od tej płyty poznałem solową twórczość dobrze mi już wówczas znanego wokalisty Deep Purple. Miałem 16 lat, więc nie potrafiłem łatwo ulegać rozczarowaniom, pomimo iż to suma sumarum bardzo średnia płyta, choć z genialnym jednym kawałkiem, którego wczoraj posłuchaliśmy.
- If I Sing Softly

GILLAN - "Mr. Universe" - (1979) - ta płyta w powszechnej opinii uchodzi za najlepszy twór grupy Gillan, i ja się z tym zgadzam. Powinienem zaprezentować całą, lecz we współczesnym świecie nikt pełnych albumów w eter nie zapodaje - ja także.
- She Tears Me Down
- Fighting Man


================================
================================


BONNIE TYLER - "Between The Earth And The Stars" - (2019) - słodziutka muzyczka dla dzisiejszych 50/60-latków, a nawet doświadczonych jeszcze bardziej. Bonnie ma już zdecydowanie delikatniejsze gardziołko, jednak w duecie z najprzystojniej zachrypniętym Szkotem, zaskrzypiało wczoraj jak trza.
- Battle Of The Sexes - {duet with ROD STEWART / muzyka CHRIS NORMAN}
- Seven Waves Away - {kompozycja BARRY GIBB, jego synowie ASHLEY i STEPHEN oraz muzyczny kompan Barry'ego DOUG EMERY}
- Someone's Rockin' Your Heart - {duet with FRANCIS ROSSI}

THE DOOBIE BROTHERS - "Brotherhood" - (1991) - rzecz dużo słabsza od poprzedniego "Cycles", no ale tamten album był genialny. Musiałem jednak w moim nocnym fm pomachać najlepszym kawałkiem z "Brotherhood".
- Rollin' On

CARAVAN - "Paradise Filter" - (2013) - prześliczna piosenka prog-rockowej legendy. Kurcze, przecież nic by się nie stało, gdyby radiostacje wbiły ją do własnych baz danych i przynajmniej okazjonalnie emitowały.
- Trust Me I'm A Doctor

LLOYD COLE - "Don't Get Weird On Me Babe" - (1991) - drugi solo album ex-lidera grupy Lloyd Cole And The Commotions. Pierwsza jego strona udana, druga kapitalna. Sporo tam smyczków oraz piosenek wcale niezbrukanych londyńską mgłą, a w tym przypadku pogodniejszymi Los Angeles i Nowym Jorkiem, gdzie całość powstała.
- Half Of Everything
- Man Enough
- What He Doesn't Know

THE THE - "Mind Bomb" - (1989) - Matt Johnson zawsze mi trochę przypominał Lloyda Cole'a, i odwrotnie. Wczoraj z trzeciego zespołowego longa, na którym m.in. gitarzysta The Smiths, Johnny Marr. Zaserwowałem z całości największy albumowy hit, by ludzie przestali się czepiać, że podobno w Nawiedzonym omijam przeboje.
- Armageddon Days Are Here (Again)

RICHARD MARX - "Richard Marx" - (1987) - debiut wówczas 24-letniego Amerykanina, który najlepsze miał jeszcze przed sobą. Najlepsze, w sensie kariery, bowiem ten album był przecież zwyczajnie cacy. Ale, ale... ale dwa lata później faktycznie Marx nie miał już sobie równych. I jeszcze słówko o poniższej piosence, bowiem dla mnie to jedna z top 5 ballad Marxa w jego długiej karierze.
- Hold On To The Nights

RICHARD MARX - "Repeat Offender" - (1989) - w 1989 roku nazwisko "Marx" kojarzyłem tylko ze "świętą" trójcą Marx/Engels/Lenin, aż raptem pewnego razu moja sister Elizabeth przysłała pakę z nowiuśkimi kompaktami, a pośród nich TA oto płyta. Wierzcie Kochani lub nie, ale był to czas, gdy owe si-di nie wychodziło z odtwarzacza. Do dzisiaj kocham tam każdą piosenkę. Co tam piosenkę, każdą nutę i każdy wers. I choć Marx nie stał się - jak mu wówczas wróżono - gigantem na miarę Springsteena, to ów fakt kompletnie w niczym mi nie przeszkadza. A jeszcze do kompletu nieco później dostałem od mego ówczesnego kamrata Jasia singielka CD z kawałkiem "Angelia". Czyli z ulubioną balladą tego albumu wg samego Richarda Marxa. I nie byłoby w tym singlu nic szczególnego, gdyby nie jego trzycalowy rozmiar. Dzisiaj te najmniejsze płyty świata stanowią za prawdziwe kolekcjonerskie smaczki, a ja ich przynajmniej kilka posiadam.
- Too Late To Say Goodbye
- Right Here Waiting
- Heart On The Line

ROLLING STONES - "Steel Wheels" - (1989) - w moim odczuciu najlepsza płyta Stonesów w latach 80-tych. Przez lata katowałem ją z rodzimego Arston'owskiego winyla, później z pierwszego wydania CD, a od kilku lat już z dynamicznej wersji zremasterowanej.
- Blinded By Love
- Continental Drift

THE JEFF HEALEY BAND - "Hell To Pay" - (1990) - o tym nieżyjącym już, a za życia niewidomym Kanadyjczyku, mógłbym prawić godzinami. Był niezwykle zdolnym muzykiem oraz nieprzeciętnych lotów gitarzystą. Trzymając pudło na kolanach używał wszystkich palców lewej dłoni do serfowania po gryfie, a co z tego wychodziło, to dostępne materiały wideofoniczne wszystko opowiedzą. Pomimo, iż Healey nie był wybitnym wokalistą, piekielnie lubię jego głos, dzięki czemu łykam jego twórczość bez popitki.
- I Think I Love You Too Much - {gościnnie MARK KNOPFLER - jako wokalista, gitarzysta i kompozytor}
- Roadhouse Blues - {from OST "Road House"} - utwór dodatkowy






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"


niedzielne forsycje
wiosenne spacery obnażają budzącą się przyrodę
o proszę, i znowu jakby na fioletowo
ktoś w sąsiadującym ze mną wieżowcu stworzył mini ogród botaniczny
a to już dzisiejsze przedpołudnie

wiosna na razie tylko w kalendarzu, trzeba uzbroić się w cierpliwość - więc się uzbrajam



niedziela, 24 marca 2019

BRYAN ADAMS - "Shine A Light" - (2019) -








BRYAN ADAMS
"Shine A Light"
(POLYDOR)

****




Tego - odkąd pamiętam - przyodzianego w t-shirt i dżinsy Kanadyjczyka zawsze cechowały prostota i żywiołowość. A nawet swego rodzaju niegroźny narcyzm. Choć przecież w jego silnej osobowości potrafił on jednak znaleźć miejsce dla Jima Vallance'a, z którym sumiennie dzieli muzyczne łoże. Nawet na albumowym poprzedniku "Get Up" - na którym produkcyjnie odcisnął swe piętno szef E.L.O., Jeff Lynne - Vallance, poza jednym nagraniem, zadziałał na całej płycie. I podobnie jak na niej, tak też i na najnowszym "Shine A Light", Adams wypowiada się w zaledwie nieco ponad półgodzinnym wymiarze, a Vallance dostępuje kilku kompozycji.
Tym razem za konsoletą czuwał legendarny Bob Rock (ten od m.in. albumów The Cult "Sonic Temple", Metallica "Metallica" czy Mötley Crüe "Dr. Feelgood"), który wyprodukował większość piosenek. Od razu widać, że chodziło o gościa od gitar, nie od sampli i scratchowania.
Legenda głosi, że "Shine A Light" Bryan Adams skroił na nadchodzące w listopadzie 60-urodziny, jednak weźmy wzgląd, iż od "Get Up" upłynęły aż cztery lata. Tak więc, pół godziny muzyki po takim czasie, hmmm... naprawdę nie wiem jak dziękować.
"Reckless" nagrywa się raz, a Adams uczynił to już w 1984 roku, czyli na niemal początkowym etapie kariery. Nie przeszkodziło mu jednak, co chwalebne dzielnie kontynuować. Fakt, miewał też słabsze momenty (płyty "Room Service" i "11"), ale nawet one nie spowodowały większego zachwiania. Poza tym, darzę jego talent selektywnym uwielbieniem, więc bez problemu regeneruję chwilowe w niego zwątpienia.
Głos Adamsa nadal ma w sobie tę papryczkę, i jest równie uroczy, co dziury w mych najlepszych dżinsach. Ten facet nie myśli się zestarzeć, wciąż wygląda na licealnego chłopaka z sąsiedztwa, i tak też gra. Choć wyeksponowany tu niemal na samym początku duet z rajcowną Jennifer Lopez w "That's How Strong Our Love Is", który miał stanowić za swoistą atrakcję, akurat wyszedł tak sobie. Najlepiej więc podejść do tej słodkawej zapchajdziury z przymrużeniem oka i ustawić percepcję na wysyp pozostałych, nieckliwych dwu-/trzyminutowych kawałków. Moim faworytem, a i też obiektywnym kandydatem na przebój, stoi "The Last Night On Earth". Pełen wigoru trzyminutowy rock'n'roll, w którego refrenie pojawia się nawet stadionowe "łooooo". Jeśli piosenka nie stanie się przebojem, wezmę się za przewidywanie pogody. W końcu prognostykom też wszystko wychodzi na chybił trafił. Alfą i omegą "The Last Night On Earth" niejaki Phil Thornalley. Postać chwalebna, pomimo iż niemal od zawsze będąca w cieniu. W swoim czasie współpracował z The Cure i Johnny Hates Jazz, a wspomniany kawałek w pojedynkę zrealizował i zremiksował, ponadto zagrał na basie, klawiszach oraz gitarze, a na dobitkę dodam, że do spółki z Adamsem jeszcze go skomponował. Thornalley w ogóle jest na "Shine A Light" dość aktywny. Bo weźmy jeszcze na ruszt choćby o kapkę wcześniej usadowioną, a skrojoną pod hit balladę "Talk To Me". Nasz drugoplanowy bohater zagrał w niej na gitarze niełatwą techniką slide. Skoro o balladach mowa, zwróćmy też uwagę na nieco żywiołowsze "Don't Look Back" - podrasowane pianinem oraz gitarowymi dwoma elektrykami oraz akustykiem. Jednak najwolniej zrobi się w finałowym "Whiskey In The Jar". Bo choć utwór to ludowy, Adams zdecydowanie oparł koncepcję na żywiołowszym wykonaniu grupy Thin Lizzy. Swym głosem bez problemów podszył się pod Phila Lynotta, a resztę zaaranżował na gitarę akustyczną, plus harmonijkę. Tym samym pod koniec płyty powiało nie tylko wspomnianymi Thin Lizzy, lecz także po części Neilem Youngiem, Bruce'em Springsteenem czy Bobem Dylanem. Ale to tylko taki smaczek, gdyż niemal na całej płycie chodzi o rock'n'rollową prostotę. A jej bronią tu jeszcze "Part Friday Night, Part Sunday Morning", "Driving Under The Influence Of Love", jak też podszyty fajnym pianinem Jamie'ego Edwardsa oraz gitarą a'la Chuck Berry "No Time For Love". Szkoda, że to zaledwie dwie minuty. Jest podobnie krótko, co zbiorowa kąpiel w jeziorze na wakacyjnych letnich koloniach.
Entuzjastom AC/DC polecam "All Or Nothing". Z owego kawałka prosto w naszą twarz zionie riffem kalibru "Highway To Hell". Uśmiechniemy się serdecznie nawet, jeśli te trzy minuty nie detonują aż takiego ładunku, jak czynili jeszcze do niedawna podopieczni braci Young.
No proszę, niby tylko 36 minut, a da się o tej płycie napisać rozprawkę. A przecież kilku piosenek nawet nie tknąłem. Celowo, by nie odbierać radości ewentualnym ich kolejnym odkrywcom.
Bryan Adams nigdy nie był rockowym hochsztaplerem i za to go cenię. Wciąż z niego rasowy rzemieślnik, ale taki z odrobiną fantazji, zaś jego muzyka do dzisiaj przyjemnie buzuje mą krew. I nawet jeśli już nie miażdży, to przynajmniej przez cały czas przykuwa uwagę. 






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"







BATTLE BEAST - "No More Hollywood Endings" - (2019) -








BATTLE BEAST
"No More Hollywood Endings"
(NUCLEAR BLAST)

****





Ich poprzednie "Bringer Of Pain" okazało się prawdziwym czarodziejem 2017 roku. Nareszcie na firmamencie stanęła formacja z kobietą tygrysem, która ryknęła z równą swobodą, co przed trzema dekady Doro Pesch. Trzeba jednak przyznać, że tamta wciąż rasowa ex-Warlock'owa blondyneczka, swego głosu nadal na żadną aukcję nie wystawiła. I choć jej inspiratorka Noora Louhimo urodziwą raczej nie jest, ma na szczęście szereg innych zalet. Potrafi być drapieżna i ekspresyjna, o czym większość symfoniczno-metalowych, i zazwyczaj piejących dam, może tylko pomarzyć. Noora jest takim Robem Halfordem w spódnicy, pomimo iż tego typu babki z klasą, raczej chętniej przyodziewają na sznurówki gorsety oraz uległe na jeden niewinny dotyk, w mig negliżujące peleryny.
Sami Battle Beast także wydają się mieć poczucie własnej wartości. I dopóki wszystko na ich polu będzie działać, nikt im wtyczki nie wyciągnie. Szkoda jedynie, że będąc coraz poważniejszą na metalowym polu siłą, wciąż rażą niedalekim zasięgiem.
Ich soczyście melodyjny power metal niekiedy swym entuzjazmem zrywa parkiety. Battle Beast mają w sobie ten luz, co Drużyna A w rozbijaniu gangów. Grając na prawdziwych instrumentach (dwie gitary, bas, klawisze + perkusja) tkają pajęczynę z żywej muzycznej wełny.
Produkcji ponownie podjął się zespołowy klawiszowy wirtuoz Janne Björkroth. Jegomość o nieprzerośniętym ego, który daje wszystkim pograć, choć z racji sympatyzowania z muzyką symfoniczną, tu i ówdzie faszeruje co możliwe aranżacjami smyczkowymi.
Już od samego początku grupa ustawia słuchacza. Pierwsze trzy super przebojowe krewkie tematy ("Unbroken", "No More Hollywood Endings" oraz "Eden"), stanowią za smakowitą fasadę ostrego grania i są prawdziwą orgią upragnionych dźwięków. Podobnych smaczków nie zabraknie nam też w dalszym toku albumu ("The Golden Horde", "My Last Dream" czy z lekka ociężałe "Piece Of Me"), choć ja polecałbym zwrócić jeszcze uwagę na takie "Raise Your Fists". Rzecz napiętnowaną gniewnym śpiewem Noory, folkowymi klawiszowymi akcentami (szczególnie gdzieś pod koniec ujawniającymi się nawet sympatią wobec a'la wyspiarskich dud), zmasowaną kanonadą gitar i perkusji, ale też wplecioną i złowieszczo niosącą się melorecytowaną frazę, która całości dodaje smaku, niczym krakersy względem chili con carne.
Oczywiście bez ballad nie byłoby dobrej pointy dla tak wzorcowej metalowej knigi. Tak też i tutaj objawiły się dwa godne niej rozdziały. Umiejscowiona w albumowym przedfinale "Bent And Broken" dostarcza momentami mniej drapieżnego oblicza Noory. Choć w ekspresyjnym refrenie wokalistka już nie pozostawia złudzeń. Nieco wcześniej otrzymujemy jednak jej bardziej porywającą konkurentkę, pt. "I Wish". Jak pamiętamy, na "Bringer Of Pain" pojawiła się podobnie podszyta symfonią powermetalowa ballada "Far From Heaven". Zarówno w tamtej, jak i tej, idzie dostrzec, ile głosu drzemie w piersiach Noory.
"No More Hollywood Endings" nie przynosi niczego zaskakującego. Muzycy z Battle Beast wciąż poruszają się po pewnym gruncie, kontrolując jednocześnie każdy dźwięk i wypowiedziane słowo. Krzepi mnie jednak swoboda, z jaką ta szóstka Finów serwuje swe nuty. To jest dopiero prawdziwy luz - jakże inny od drętwych komentatorów z Eleven Sports.

P.S. W niedzielę 7 kwietnia w Poznaniu, proszę pamiętać.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"





wtorek, 19 marca 2019

FM - "The Italian Job" - (2019) -









FM 
"The Italian Job"
(FRONTIERS RECORDS)

****






Brytyjczycy z FM sporo koncertują, jednak dopiero po upływie ćwierć wieku zdecydowali się na kolejny (nie licząc materiałów wideo) live album. Dobrze, że stajnia Frontiers Records wyciska z muzyków wszystkie soki, dzięki temu po chudych latach ekipa Steve'a Overlanda zauważalnie się uaktywniła. Nie dość, że ich ostatnie płyty naprawdę niezłe, to jeszcze na domiar dobrego ukazują się w miarę regularnie.
Wydane niedawno "The Italian Job" stanowi za zapis z występu na "Frontiers Rock Festival" w Mediolanie, do którego doszło pod koniec kwietnia ub. roku.
FM zwiedzili własne stare płyty, ale nie pożałowali też materiału z najnowszej "Atomic Generation" (nagrania "Black Magic" oraz "Killed By Love").
Początek koncertu wydaje się jednak trochę niemrawy. Następujące po intro nagranie "Black Magic", coś jakby bez pary i na zwolnionych obrotach, jednak już od klasycznego "I Belong To The Night" wszystko działa właściwie. Zespół wie, że największymi atutami kompozycje z pierwszych dwóch, a wydanych jeszcze w latach osiemdziesiątych płyt, tak więc aż roi się tutaj od prawdziwych killerów, w rodzaju: "Someday (You'll Come Running)", "Bad Luck", "Other Skide Of Midnight", "Tough It Out", "Let Love Be The Leader" - w swoim czasie pozaalbumowy singlowy hit, następnie "Love Lies Dying" czy osławione za sprawą Iron Maiden "That Girl". Tak tak, ten bardzo fajny kawałek wyszedł przecież spod pióra spółki Merv Goldsworthy/Pete Jupp/Andy Barnett, nie zaś utalentowanego Stefcia Harrisa, bądź któregokolwiek z jego funfli.
Powyższe show można też zaaplikować sobie w formie DVD, a nawet blu-ray, co przy okazji także pragnę polecić. I choć oglądanie muzyki od wieków jest moją piętą achillesową, to jednak warto niekiedy rzucić okiem na swoich pupili. Choćby po to, by nie stać się drugim Hemingwayem, który zanim dotarł do Paryża, najpierw go opisał, po czym dał upust zebranym wrażeniom: "Paryż mocno mnie rozczarował, wygląda zupełnie inaczej, niż go opisywałem w mojej książce".
"The Italian Job" obrazuje, jak powinien wyglądać wzorcowy koncert. Taki na dwie gitary, klawisze, bas, perkusję, dobry wokal, klarowne melodie, konkretne lecz nieprzesadne popisy solowe, a także w przyodziane witalną atmosferą obie strony "barykady". Dlatego finalne "ole ole..." stanowi za najlepsze jego podsumowanie.
W kraju pomiędzy Odrą a Nysą nie słucha się FM nagminnie, więc podobnego koncertu raczej się nie spodziewajmy. Jednak w zamian zawsze możemy liczyć na paranoicznie osławione wszelkiej maści Nocne Kochanki, Kulty, itp. podobne rock-januszowe ekipy. Inna sprawa, że gdy popatrzymy na polską rock-scenę, szybko da się dostrzec, jak daleko zaszła ta na Wyspach.







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"





poniedziałek, 18 marca 2019

nie żyje BERNIE TORMÉ (18 III 1952 - 17 III 2019)

Dzisiaj dotarła do mnie wiadomość o śmierci Berniego Tormé. Uznanego w hard rockowym świecie gitarzysty, którego jednak kariera przez całe jego życie toczyła się pod górkę. Z tego powodu muzyk w zasadzie nigdy nie mógł poczuć spełnienia. Należy podkreślić, iż Tormé z grupami przez siebie dowodzonymi raczej obijał się tylko po peryferiach wielkich scen, natomiast kilkuletnia przygoda u boku zespołu Iana Gillana raczej dostarczała laur właśnie ówczesnemu - przez moment - ex-wokaliście Deep Purple. 
Tormé nawet na moment zakotwiczył w ekipie Ozzy'ego Osbourne'a, gdzie miał zostać następcą genialnego Randy'ego Rhoadsa. Zapewniał mu to odpowiedni kontrakt, jednak Ozzy uczynił wszystko, by Tormé'ego wypchnąć z ówczesnej "Blizzard'owej" ferajny, albowiem styl gry Irlandczyka ewidentnie kolidował z kreowanym przez Osbourne'a metalowym obliczem. 
Bernie wystąpił też na sympatycznej, acz w żaden sposób niewybitnej płycie Atomic Rooster "Headline News", na której także w kilku kawałkach zagrał PinkFloyd'owski David Gilmour. 
Podobno od kilku tygodni z Torme'em nie było ciekawie, muzyk zmagał się z ciężką chorobą płucną, w wyniku czego od jakiegoś czasu przebywał w szpitalu na oddziale intensywnej terapii. 
Myślę, że w najbliższą niedzielę sięgniemy w Nawiedzonym Studio po którąś z czterech płyt grupy Gillan, na których widnieje jego nazwisko, a może nawet i po fragment z powyższego Atomic Rooster. Tym bardziej, iż powszechnie wszyscy znając pierwszych pięć płyt Atomowego Koguta, w szczególności słusznie zachwycając się pierwszymi trzema, kompletnie ignorują tę tkwiąca mocno na zespołowym pustkowiu płytę. "Headline News" jest dziełem, którego dotąd nigdy Szanownym Państwu nie prezentowałem, więc kiedy, jak nie teraz.
Muzyk zmarł w przeddzień swoich 67-urodzin. To kolejna nieoszacowana strata dla świata muzyki. Dzięki Ci Bernie za wszystkie pozostawione muzyczne dobra, a teraz brnij do świata lepszego...







Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"
 
  ==================================
 
Grupa na Facebooku:
"Nawiedzone Studio - Słuchacze"