niedziela, 14 kwietnia 2019

DARE - Berlin, sobota 13 IV 2019, klub "Bi Nuu Club" + supports

Zastanawiałem się, jak zacząć poniższy tekst, by ten nie zabrzmiał zbyt ceremonialnie. Osobiście też nie przepadam za autorami wszelakich recenzji, którym doskwiera nadmierna pompatyczność. Inna sprawa, że w ostatnich latach, z reguły żadnych recenzji nie czytam. Raz, że zdanie współczesnych gryzipiórów na temat mych faworytów, nie bardzo mnie obchodzi, a dwa, samemu pisując, nie pragnę być poddawanym żadnym sugestiom. Tak więc, czytuję o wszystkim, byle nie o muzyce. To zdrowe, oczyszcza organizm, tym samym nie powodując zwyrodnień w dziale "sam najlepiej wiem, co dobre".
Ostatnio kilkukrotnie podkreślałem, że spełniam coraz więcej muzycznych (czytaj: koncertowych) marzeń. Co prawda, nie należy do nich bywanie na gigantach, a raczej na imprezach marginalnych, lecz te akurat dotyczą artystów jakby mym fascynacjom bliższych. Poza tym, tego typu muzykantów niekiedy trzeba wręcz łapać w locie, bowiem mogą się już nigdy nie przytrafić. Dlatego, gdy Tomek Ziółkowski przed kilkoma miesiącami zadecydował za mnie, że kupi bilety na Dare, a tym samym wywrze presję, bym stawił się w tym celu 13 kwietnia 2019 roku w Berlinie wiadomym było, że Masłowski nie wywinie się już żadnym pokiereszowanym zdrowiem czy kolejną dziurą w wiecznie niedopieszczonym budżecie. I jestem mu za to dozgonnie wdzięczny, pomimo iż ostatnimi czasy nasze kontakty ograniczyły się do absolutnego minimum. Powodem zaistniałej sytuacji rzecz jasna moje wredne "ja", choć w tym miejscu przyznam, iż nadmierna miłość Tomka do futbolu odgrywa tu także kluczową rolę. We wspomnianej piłkarskiej kwestii, coś światełko we mnie dogasa. Męczą futbolowe ekscesy, wszelakie po- i przedmeczowe analizy, jak też cała polska, hiszpańska czy cholera wie, jaka angielska liga. Coraz dotkliwiej drażni me zmysły postrzeganie rzeczywistości swądem sportu, a już szczególnie lokalnego katastrofalnego Kolejorza, któremu Tomek bez cienia najmniejszej refleksji kibicuje - do czego przecież prawo ma.
Z wielu powodów powinienem odpuścić wczorajszy wypad, jednak na szczęście coś z tyłu głowy podpowiedziało: jedź. Więc pojechałem - a raczej, pojechaliśmy. Nawet, jeśli od słowa "więc" zdań nie rozpoczynamy. Wspomniany Tomek, jego przyjaciel Grzesiu, plus Szymon (czyli, Mr. Simon Says) and me - oto nasza ekipa.
Koncert zaplanowano w nieco oddalonym od centrum miasta klubie. I proszę uwierzcie mili Państwo, jak piękny Berlin, tak akurat ten odległy od okolic Zoo Garden czy Kudammu, też potrafi postraszyć osprejowanymi murami, fatalnymi chodnikami, obśrupanymi kamienicami, itp. "atrakcjami". Berlińczycy także miewają zakamarki podobne do tych poznańskich, z okolic bocznych uliczek Jeżyc, Dębca czy Wildy.
Klub, w którym ostatecznie odbył się wczorajszy koncert, z zewnątrz przypominał opuszczoną knajpę, a nad jego czubem kursowało regularne lokalne metro. Gdyby nieupewnienie się względem adresu pomyślałbym, że trafiłem do jakiegoś gangsta baru, na którego bramce macanko oraz odzieranie biletów staje przyjemnością dwojgu czarnoskórym narkotykowym rzezimieszkom.
Klub otwarto o 19-tej, pierwszy zespół zaplanowano na 19.30, a całość - co już uprzedzę - zakończyła się równo pięć minut po północy.
Na początek poszła całkiem fajna, rasowa i konkretna ekipa, której wokalista zwie się Sammy Barry, a gitarzysta Fred Zahl - o czym zapewnił mnie Mr. Simon Says, który wyssał informacje o zespole ze smartfona, z którym to urządzeniem Szymek chyba nie rozstaje się nawet podczas wymiany majtów. Belfry muszą być jednak zawsze na bieżąco.
Sammy Barry zaśpiewał silnie i stanowczo, Fred Zahl bez zbędnej pirotechniki krzesał zaś ogniste gitarowe akordy, niestety perkusiście uważniej nie dane było się przyjrzeć, a basista okazał się najbardziej nieśmiałym muzykiem, jakiego w życiu widziałem. Chłopaczysko nie ma zadatku na gwiazdę rocka, choć próbować trzeba.
Grupa pograła kawał miłego dla ucha melodyjnego rocka, którego Zahl niekiedy przyprawiał o post-punkowe zapędy. W ich repertuarze dostrzegłem dwa covery, z repertuaru Whitesnake "The Deeper The Love" oraz zagrane gdzieś na samym początku zakurzone nieco The Outfield "I Don't Wanna Lose Your Love Tonight" - piękną piosenkę, której nigdy na swoim "fm" zdaje się jeszcze nie zaprezentowałem.
W przerwie koncertu spotkałem się z dobrym znajomym, mieszkającym w Berlinie Panem Tomkiem, który na podanie dłoni wyciągnął przed klub - "zwei minuten" - poszło z jego ust w stronę bramkarzy. Miałem jedynie obawę, czy jednak wrócę, skąd nogę wystawiłem. Skąd niepewność? Proszę sobie wyobrazić, że na wejściu nie przedzierano biletów, nie stemplowano nadgarstków, a zwyczajnie zabierano bilety !!! Nie mam więc pamiątki, choć Ziółko obiecał wydrukować kopię. Wówczas dopiero pochwalę się pamiątkowym blankietem.
Zamieniliśmy z Panem Tomkiem dosłownie trzy zdania, w których nie do końca byłem sobą, cały czas gorączkując umysł: wejdę z powrotem, wpuszczą, nie wpuszczą... Trudno tak z doskoku pogadać. Przy kolejnej okazji trzeba by siąść przy przysłowiowym piwku. Na rozstanie Pan Tomek zapytał: "czy mogę panu wręczyć ten karton w prezencie?" Jakie wstąpiło we mnie osłupienie, gdy zajrzałem do środka. Pan Tomek podarował dwa winyle dotąd nieznanych mi wykonawców oraz dwa efektowne, a jednocześnie nowiuśkie (zafoliowane !!!) wielopłytowe boxy audio-wideofoniczne Rolling Stonesów oraz Mötley Crüe. Rozpieszczacie mnie Kochani - dzięki Panie Tomku!
Po tym krótkim spotkaniu wróciłem do klubu, na którego scenie wkrótce zainstalowała się kolejna sprawna ekipa, o pisowni Hard2Soul. Zagrali refrenowego i pod Amerykę rocka, a niemal każda melodia śmiało mogłaby wypełnić radiową przestrzeń. No dobrze, wokalista może nie był najsilniejszym ogniwem, ale i tak dał radę. Simom Says nawet zakupił dostępne na stoliku firmowym płyty, więc opowie, jak brzmią ich nagrania po studyjnej obróbce. Po tym udanym występie, ponownie krótka przerwa, po czym trzeci support. Tym razem niemiecka ekipa Marc Jürs And A Bunch Of Heartbreakers. Najmniej efektowna siła z dotychczasowych. Ich muzyka dłużyła mi się na równi z niekończącą nazwą bandu. Gdy muzycy wreszcie opuścili scenę, nastała godzina 22.01. Dare zaplanowano na 22.15, jednak o 22.16 wciąż ni śladu, ni węchu. Wreszcie "nadejszła wiekopomna chwiła". Godzina 22.20 - są !!! Najpierw klawiszowiec Marc Roberts, plus bębniarz Kev Whitehead, tuż zaraz basista Nigel Clutterbuck, no i ON - gitarzysta Vinny Burns !!! Serce stanęło. Metaforycznie zawyłem: Boże, naprawdę go widzę na żywo, tu i teraz. Jestem dosłownie kilka metrów od faceta, którego twarz i gitarę wielbię. Po chwili, gdzieś zza pleców tłumu, dobiega kilka wyraźnych skandów: Vinnie, Vinnie !!! A Vinnie przyodziewa uśmiech, podnosi dłoń i zaczyna... W tym momencie na scenę wbiega kolejny wielki ON !!! Darren Wharton, założyciel i szef orkiestry, jednocześnie kluczowa postać. Świeżutki, uśmiechnięty, w ciemnych okularach oraz w tej swojej rozwianej i elegancko pokręconej fryzurze. Szczupły, pełen werwy i cudownego głosu jegomość, którego barwa śpiewu służy memu podniebieniu, niczym oaza dla spragnionego pustynnego wędrowcy. Rozpoczął się koncert zespołu, którego kocham i któremu kibicuję od ponad trzydziestu lat, a więc od chwili, kiedy usłyszałem na gorąco wydany debiutancki longplay "Out Of The Silence".
Młodszemu audytorium zaznaczę, iż Darren Wharton to przecież prawdziwa - choć wcale nie taka jeszcze stara - legenda rocka. Człowiek finalnego składu Thin Lizzy, gdzie czynił za keyboardzistę, jakkolwiek brzydko owo określenie pobrzmiewa w Państwa uszach. Z kolei, przed chwilą wspomniany Vinny Burns, rozpoczął z Whartonem współpracę od samego początku Dare, później lekko się wyciszył, choć przecież z horyzontu nie zniknął. Nadal muzykował, choćby w szeregach Ultravox, po opuszczeniu których podjął współpracę z krótkotrwałym śpiewakiem tamtego bandu, Samem Blue. Ale nie o tym teraz. Państwo zapewne ciekawi jesteście, co Dare zagrali? Ojej, wszystko czego dusza zapragnie, choć i tak zdecydowanie za mało. Grupa mająca przecież w dorobku TAKĄ MUZYKĘ powinna dawać koncerty pięciogodzinne, jedynie z przerwą na siusiu.
Poleciały więc w obroty płyty "Out Of The Silence", "Blood From Stone", "Beneath The Shining Water" oraz "Sacred Ground". Ta ostatnia w ogóle była przyczynkiem do koncertu, do trasy. Dare przez cały czas ją promują, a przecież jej premiera nastąpiła w 2016 roku. Aha zapomniałbym, otarli się jeszcze o album "Belief", z którego pod koniec występu wydobyto obłędnie piękne "Silent Thunder". Co zatem w setliście? Między innymi: "Every Time We Say Goodbye", "Sea Of Roses", "Beneath The Shining Water", "Abandon", "Days Of Summer", "The Raindance", "Where Darkness Ends", "I'll Hear You Pray", a nawet metalowe "Wings Of Fire" czy "We Don't Need A Reason" - ależ przy nich był szał. Nastąpiło jeszcze wiele wiele innych cudownie podmetalizowanych piosenek, których tytuły i tak nie powiedzą nic, jeśli konkretnie ta muzyka nie odegra w czyimś życiu podobnie istotnej roli, co u mnie i u moich wczorajszych kompanów.
Kolejny koncert z gatunku: zobaczyć i umrzeć.
Do małego "Bi Nuu Club" trafiło wczoraj jeszcze mniej ludzi, lecz liczby nieważne, przecież gorąca atmosfera odpowiednio wzmocniła czujniki. Publika momentami dawała taki dym, że nawet Dare zionęli wrażeniem. Dzięki temu polecieliśmy żywcem poprzez Facebook w świat. Darren Wharton posterował mini kamerką i pokierował rozentuzjazmowanym tłumem.
Cudowny wieczór, a raczej wieczoro-noc. W domu o wpół do czwartej, i jak tu jeszcze od razu zasnąć?






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"


===========================
===========================

DARE





===========================
===========================

supporty:

MARC JURS AND A BUNCH OF HEARTBREAKERS





==========================
========================== 

HARD2SOUL







===========================
===========================


 SAMMY BARRY, FRED ZAHL i ich kompania





===========================
===========================

 do koncertu jeszcze chwila





=============================
=============================

Klub, w którym odbył się koncert, jego okolice, a także pobliskie plakaty reklamujące inne ciekawe wydarzenia.














===========================
===========================

Skarby od "berlińskiego" Pana Tomka





===========================
=========================== 

cała reszta: