Cóż za czasy, przecudowne, zaskakujące, pełne niespodzianek, wywołujące dreszcze i podnietliwą arytmię serca. Żadnego internetu, wiedzy na zapas, wszystkiego zdejmującego z twarzy obraz człowieka osłupionego. Tak wyglądałem, gdy w kudamskim WOM'ie, w dziale nowości ujrzałem gorące, wręcz parzące Magnum "Goodnight L.A.". Zupełnie postradałem zmysły, chciałem jak najszybciej wypełnić delegacyjną misję i już w mojej norze uruchomić gramofon.
Wspaniała okładka. Jej autorem Hugh Syme. To ten od m.in. projektów dla Rush czy Dream Theater. Niemożliwe, by pod taką płachtą nie skrywała się równie dobra muzyka - tak pomyślałem. I jak pomyślałem, tak zakochałem się w niej, zanim ramię gramofonu zdążyło powrócić do stanu spoczynku.
Dopiero po dokupieniu wersji CD wyszło, że jest jeszcze jeden utwór - "Cry For You". Dobry, ale wszystkie inne nieporównanie lepsze.
Tytuł "Goodnight L.A." wiązał się ze studiem nagraniowym należącym do Keitha Olsena - producenta tego albumu, ale jednocześnie jednego z ówczesnych gigantów realizatorskiej konsolety - m.in. lepił kluski albumom Whitesnake "1987", Scorpions "Crazy World" czy Kingdom Come "In Your Face".
Parę dni temu umarł Tony Clarkin. Myślę o nim, przesłuchuję płyty, choć nie musiałbym, wszystkie znam na pamięć. I wszystkie mam. Niektóre nawet podwojone, inne potrojone. Tak mają szajbusy, ale tłumaczyć się chyba nie muszę, nikt o zdrowych zmysłach na ten blog nie zagląda, jesteśmy sami, nikt nas nie podgląda, a wy wiecie, w czym rzecz. Jedna z moich najulubieńszych płyt Magnum, i wcale nie o atrakcyjną wyprawę do Berlina tu chodzi. Przed nami paleta możliwości zmarłego 'przed chwilą' Tony'ego Clarkina. Facia nie tylko zresztą tutaj jawiącego się genialnym kompozytorem i oczywiście zawsze sprawnym gitarzystą. Mało tego, to ostatnie chwile z brodą i w kapeluszu, ale o tym pogadamy przy następnym w menu "Sleepwalking". Jego okładkę oraz label noszę się z zamiarem w którymś z wpisów.
"Goodnight L.A." z potężną dawką Tony'ego Clarkina. Jak zawsze, zresztą. Wszak maestro szefem Magnum i bez niego pozamiatane. Oczywiście, bez głosu Boba Catleya niewiele byśmy wskórali. Naczynia połączone. A teraz historia dobiła mety. Nie ma Clarkina, Magnum do izby pamięci.
Słuchamy wspaniałej płyty, przyglądając się twórcom i paru współudziałowcom, a mamy ich tu przynajmniej kilku. Tak cenne nazwiska, jak m.in. ex-Argent'owy Russ Ballard (współkompozytor trzech utworów) czy BryanAdams'owy Jim Vallance. Z tym ostatnim, Clarkin popełnił tylko jedno, za to jakże dobre "What Kind Of Love Is This" (...co to za miłość, kiedy wszystkie kolory zmieniają się w czerń...). Rzecz otwierającą stronę B, z do dzisiaj nierozszyfrowanym mikro fragmentem, który nie wiem, czy jest błędem, czy tak pod lekki przeskok miało być. Każdy kto zna dobrze piosenkę, od razu wie, o czym piszę.
Do dzisiaj miewam ciary przy siedmiominutowym, artrockowym "Only A Memory", co w tempie "Rockin' Chair" (... potrzebuję rocka, nie bujanego fotela...), "Reckless Man" czy "Heartbroke & Busted". A przecież jeszcze prześliczna ballada "Matter Of Survival" (z tej samej półki, co "It Must Have Been Love"), dramatyczne "Mama" i "Born To Be King", bądź za sprawą genialnych klawiszy Marka Stanwaya, tyciu AOR'owe, acz jednak jak najbardziej hardrockowe "No Way Out". No, i "Shoot". To jest piosenka, która mnie zawsze rozwala. Taka ballada w na pół-ogniskowym tempie oraz wyciągniętymi na wierzch w refrenie "c'mon shoot...", także "go on shoot". Zawsze przy niej patrzę w niebo i wyczekuję apokalipsy. Niby zwyczajna piosenka, a tak człowiekiem szarpie. Jak cała płyta.
a.m.
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
(obecność nieobowiązkowa)