środa, 31 stycznia 2024

... and then there were three ...

Urodziny Phila Collinsa uczciłem winylami z pięciopłytowca za lata 1976-82. Kupiłem jakoś przed dekadą, kiedy ceny czarnych płyt nie brnęły w absurd. Bomboniera raczej do okazjonalnego pomacania, lecz głównie zaspokojenia próżności. Cechy, którą posiada każdy, ale tylko ja potrafię się przyznać.
Na talerz wędruje szczególnie mi bliskie "... And Then There Were Three ...". Pierwsze dzieło Genesis bez udziału Steve'a Hacketta. Dla wielu to już nie Genesis. Dla mnie cudowne coś. Muzyka, jaka zagrała na emocjach i podniebieniu ówczesnego trzynastolatka, Andy'ego gołowąsa, który poznawał rocka bez dyrektyw. Na czuja, na oko, na węch, na projekty graficzne okładek, na intuicję. Nigdy nie słuchałem żadnego Kaczkowskiego, przed którym pół Polski składało dłonie jak do modlitwy, by ten łaskawie zagrał płytę co do piosenki. Indywidualizm, egoizm i pewnie w dużym stopniu egocentryzm, wykształciły we mnie integralność oraz poleganie na zmysłach słuchu i emocji. Dlatego nie miałem problemu z postGabriel'owskim etapem Genesis, które dobiję Szanownych Państwa, lubię jakoś szczególniej.
"... And Then There Were Three ..." robiło ze mną, co chciało. Przede wszystkim zachłystywałem się wieloma prześlicznymi melodiami, majestatycznymi i wszechobecnymi klawiszami Tony'ego Banksa oraz uczuciowym i pełnym angielskiej elegancji śpiewaniem Phila Collinsa. Najgorsze zadanie stanęło przed Mike'iem Rutherfordem, który na jednym biegunie: bas i gitara. Przy czym gitara, też miała wielozadaniowość. Już nie tylko rytmika i podkłady, ale także solówki. Łatanie wyrw po Hackett'cie to przecież nie takie fiubździu. I co powiecie Państwo w ramach tego, na trzyminutową balladę "Many Too Many"? Obok syntezatorów i pianina Tony'ego Banksa, Rutherford ślizga po gryfie z podobnym feelingiem i uczuciem do Stefka Hacketta. To jeden z albumowych klejnotów. A mowa o płycie, którą przeciętny kowalski skojarzy jedynie za sprawą singlowego "Follow You Follow Me". Pierwszy wielki przebój grupy, jednocześnie istna zgroza dla zrupieciałych ortodoksów tylko dawnych Genesis, którzy jedzą z tej samej michy, co odwieczni adwersarze Hogartha w Marillion. A było co narzekać, "...And Then There Were Three ..." nie posiadało żadnej suity, nawet suity mini. Mało tego, nie było tu żadnych rozbudowanych, wielowątkowych fragmentów instrumentalnych. Wszystkie piosenki zredukowano do trzech-, góra pięciominutowców. Były tylko dwa tyciu dłuższe odstępstwa. Wśród nich obłędne, nieco ponad siemiominutowe "Burning Rope". Jeden z numero uno tego albumu. Bo tych 'jedynek' było tu kilka. Pomyśleć, że w wersji pierwotnej piosenka była tyciu dłuższa, jednak proces jej obrabiania zredukował jej czas do konwencji albumu pop. Uwaga, 'pop' nie oznacza nic złego. Często wielu ludzi owe 'pop' używa pogardliwie, a przecież 'pop' bierze się od słowa 'popular', czyli popularne. A popularne, najczęściej oznacza sukces. Znajdźmy zatem artystę, który o nim nie marzy.
Wyróżniłbym także mistyczną balladę "Undertow". Piękniejszą od każdego miejsca na Ziemi. Istne apogeum emocji. Afirmacja potęgi i kolorów - ... gdy patrzę na twoją twarz, znikają wszystkie lęki ...
Jest jeszcze inna, piękna w melodii, a czarnym humorze ballada. Nazywa się "Snowbound", czyli "Zatopiony w śniegu", no i ten tytuł dobrze oddaje wnętrze piosenki, opowiadającej o zamarzniętym w śniegu człowieku, którego odnajdują bawiące się dzieciaki i zamieniają go w bałwana.
Na wawrzynkowych giełdach płyta występowała notorycznie. Nie brak było na nią chętnych, ale też z drugiej strony nierzadko widywałem sprzedających, na których twarzach rysowało się wyraźne tym materiałem rozczarowanie. A ponieważ zawsze należałem do osobników otwartych, chyba nikomu nie przepuściłem pogawędek o tej, jak i innej muzyce. Dzięki temu poznałem wiele ludzkich uczuć i mechanizmów, że biję na głowę każdego psychologa. Poza tym, handlowanie muzyką przez ćwierć wieku nauczyło mnie nader wiele, od razu rozpoznam, kto wporzo, kto krętacz. Znam się na ludziach po pierwszym widzeniu.
Genesis bez Petera Gabriela i Steve'a Hacketta ma sens. Wystarczy posłuchać, zamiast słuchać zgredzików, którzy muzyki nie słuchają, tylko po innych bzdurki przepisują. 

a.m.

"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
(obecność nieobowiązkowa)