czwartek, 4 stycznia 2024

equator

Należę chyba do niewielu sprzymierzeńców Petera Goalby'ego w Uriah Heep. Było krótko, jedynie trzy albumy, lata 82-85. Genialne, zdecydowanie machające Stanom "Abominog", potem tylko kapkę ustępujące "Head First", a na koniec niemal niedostrzeżone "Equator". Najwyraźniej właśnie tego powodem nastąpiła później czteroletnia przerwa, po której na fotelu wokalisty rozgościł się na dobre Bernie Shaw, którego mamy do dzisiaj.
"Equator" to lżejszy, wygładzony w brzmieniu okres Jurajki, za to z ciekawymi kompozycjami, z których wszystkie poniosły komercyjną klapę. Płycie nie pomogła nawet ciekawa, taka spirograficzna okładka.
Lubię głos Petera Goalby'ego i do teraz nie mogę pojąć, dlaczego jego śpiewanie nie grzeszy sławą. Że po Uriah Heep, w zasadzie nigdzie go już nie było. No bo, tych kilka solowych, fakt, fajnych repertuarowo, lecz raczej źle zrealizowanych płyt, to zdecydowanie niewiele. Ośmielę się na więcej, uważam tego facia za lepszego wokalistę od Berniego Shawa, a to on przecież pozostaje najdłużej urzędującym śpiewakiem w ekipie Micka Boxa. Inna sprawa, że na wyraźne życzenie Davida Byrona (jego złe, naćpane i naalkoholizowane życie) - pierwszego i bezkonkurencyjnego właściciela mikrofonu w tej pięknej grupie.
A więc, dobry Peter Goalby, to już wiemy. Mick Box gitara, zespołowy lider, więc też bez komentarza. Ale mamy na "Equator" jeszcze trzy inne znakomitości:
- Johna Sinclaira - klawiszowca, od choćby Ozzy'ego Osbourne'a (przełom 80/90')
- Trevora Boldera - pierwszorzędnego basistę (na początku lat 70' u Davida Bowiego), zmarłego przed dekadą, którego miałem okazję podziwiać na żywo, tak na pół roku przed jego śmiercią
- Lee Kerslake'a - niedawno zmarłego perkusistę, jedną z wizytówek Jurajki, który zresztą podobnie, jak John Sinclair, też grał u Ozzy'ego, choć było to na początku solowej drogi Księcia Ciemności.

-----
Dziesięć ścieżek na "Equator" nieprzynoszących grupie ujmy, a jeśli w tym temacie napotkacie na swej drodze przemądrzałych malkontentów, kupcie im bilet do jakiegoś najlepiej nadąsanego muzeum.
Całość zaczyna tytułowa "Rockarama", nowocześnie na ówczesną elektronikę i miękką gitarę opracowany AOR'owy numer. Dobry na początek, zresztą z wiele na później obiecującym Goalbym: ...Rockarama, podkręć to!, właśnie leci na radio w stereo. Podłącz mnie do gniazda, przypnij do ściany, przywiąż do rakiety, polecę ku Słońcu... Komercyjny, typowo amerykański rock. Nie pozostało nic po klasycznych "Easy Livin' ", "July Morning" czy "Rainbow Demon". To inna epoka, inna dzieciarnia, muzyka też chwyta przeciwny wiatr, od teraz już inne przywileje, świeżość, zapotrzebowanie. Jednak, inaczej, nie oznacza źle, a oznacza inaczej. Po "Rockaramie" następuje cały szereg żywych i chwytliwych melodii, pomimo iż tym razem w nie do końca rozpalonym do czerwoności wiedźmy kotle: "Bad Blood", "Party Time", "Skools Burnin' ", "Heartache City", słodkie i zarazem urocze "Angel", bądź super finał "Night Of The Wolf" (... to noc wilka, usłysz jego wycie ...). Gdzieś pomiędzy raduje kilkupłaszczyznowe, w refrenie najnaturalniej porywające "Poor Little Rich Girl" (...twoje pieniądze żądlą, ale to ty pociągasz za sznurki...), jest też przyjemna wolnizna - "Lost One Love", ale od początku stała na straconej pozycji względem balladowych szlagierów z epok Davida Byrona, Johna Lawtona czy nawet mikro dziejów Johna Slomana (a tak tak, to z jego ust padały przecudowne "Fools" i "It Ain't Easy").
-----
Średnio wydawniczy styczeń warto uczcić słuchaniem poczciwych płyt. Dopóki więc bieżąca fonograficzna machina nie przyspieszy, przewertujcie półki i na gramofony!

a.m.


"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
(obecność nieobowiązkowa)