środa, 31 stycznia 2024

... and then there were three ...

Urodziny Phila Collinsa uczciłem winylami z pięciopłytowca za lata 1976-82. Kupiłem jakoś przed dekadą, kiedy ceny czarnych płyt nie brnęły w absurd. Bomboniera raczej do okazjonalnego pomacania, lecz głównie zaspokojenia próżności. Cechy, którą posiada każdy, ale tylko ja potrafię się przyznać.
Na talerz wędruje szczególnie mi bliskie "... And Then There Were Three ...". Pierwsze dzieło Genesis bez udziału Steve'a Hacketta. Dla wielu to już nie Genesis. Dla mnie cudowne coś. Muzyka, jaka zagrała na emocjach i podniebieniu ówczesnego trzynastolatka, Andy'ego gołowąsa, który poznawał rocka bez dyrektyw. Na czuja, na oko, na węch, na projekty graficzne okładek, na intuicję. Nigdy nie słuchałem żadnego Kaczkowskiego, przed którym pół Polski składało dłonie jak do modlitwy, by ten łaskawie zagrał płytę co do piosenki. Indywidualizm, egoizm i pewnie w dużym stopniu egocentryzm, wykształciły we mnie integralność oraz poleganie na zmysłach słuchu i emocji. Dlatego nie miałem problemu z postGabriel'owskim etapem Genesis, które dobiję Szanownych Państwa, lubię jakoś szczególniej.
"... And Then There Were Three ..." robiło ze mną, co chciało. Przede wszystkim zachłystywałem się wieloma prześlicznymi melodiami, majestatycznymi i wszechobecnymi klawiszami Tony'ego Banksa oraz uczuciowym i pełnym angielskiej elegancji śpiewaniem Phila Collinsa. Najgorsze zadanie stanęło przed Mike'iem Rutherfordem, który na jednym biegunie: bas i gitara. Przy czym gitara, też miała wielozadaniowość. Już nie tylko rytmika i podkłady, ale także solówki. Łatanie wyrw po Hackett'cie to przecież nie takie fiubździu. I co powiecie Państwo w ramach tego, na trzyminutową balladę "Many Too Many"? Obok syntezatorów i pianina Tony'ego Banksa, Rutherford ślizga po gryfie z podobnym feelingiem i uczuciem do Stefka Hacketta. To jeden z albumowych klejnotów. A mowa o płycie, którą przeciętny kowalski skojarzy jedynie za sprawą singlowego "Follow You Follow Me". Pierwszy wielki przebój grupy, jednocześnie istna zgroza dla zrupieciałych ortodoksów tylko dawnych Genesis, którzy jedzą z tej samej michy, co odwieczni adwersarze Hogartha w Marillion. A było co narzekać, "...And Then There Were Three ..." nie posiadało żadnej suity, nawet suity mini. Mało tego, nie było tu żadnych rozbudowanych, wielowątkowych fragmentów instrumentalnych. Wszystkie piosenki zredukowano do trzech-, góra pięciominutowców. Były tylko dwa tyciu dłuższe odstępstwa. Wśród nich obłędne, nieco ponad siemiominutowe "Burning Rope". Jeden z numero uno tego albumu. Bo tych 'jedynek' było tu kilka. Pomyśleć, że w wersji pierwotnej piosenka była tyciu dłuższa, jednak proces jej obrabiania zredukował jej czas do konwencji albumu pop. Uwaga, 'pop' nie oznacza nic złego. Często wielu ludzi owe 'pop' używa pogardliwie, a przecież 'pop' bierze się od słowa 'popular', czyli popularne. A popularne, najczęściej oznacza sukces. Znajdźmy zatem artystę, który o nim nie marzy.
Wyróżniłbym także mistyczną balladę "Undertow". Piękniejszą od każdego miejsca na Ziemi. Istne apogeum emocji. Afirmacja potęgi i kolorów - ... gdy patrzę na twoją twarz, znikają wszystkie lęki ...
Jest jeszcze inna, piękna w melodii, a czarnym humorze ballada. Nazywa się "Snowbound", czyli "Zatopiony w śniegu", no i ten tytuł dobrze oddaje wnętrze piosenki, opowiadającej o zamarzniętym w śniegu człowieku, którego odnajdują bawiące się dzieciaki i zamieniają go w bałwana.
Na wawrzynkowych giełdach płyta występowała notorycznie. Nie brak było na nią chętnych, ale też z drugiej strony nierzadko widywałem sprzedających, na których twarzach rysowało się wyraźne tym materiałem rozczarowanie. A ponieważ zawsze należałem do osobników otwartych, chyba nikomu nie przepuściłem pogawędek o tej, jak i innej muzyce. Dzięki temu poznałem wiele ludzkich uczuć i mechanizmów, że biję na głowę każdego psychologa. Poza tym, handlowanie muzyką przez ćwierć wieku nauczyło mnie nader wiele, od razu rozpoznam, kto wporzo, kto krętacz. Znam się na ludziach po pierwszym widzeniu.
Genesis bez Petera Gabriela i Steve'a Hacketta ma sens. Wystarczy posłuchać, zamiast słuchać zgredzików, którzy muzyki nie słuchają, tylko po innych bzdurki przepisują. 

a.m.

"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
(obecność nieobowiązkowa)


wtorek, 30 stycznia 2024

Phil Collins dziś urodzinowo

Wszystkiego najlepszego z racji 73 wiosen dla dzisiejszego jubilata, Phila Collinsa!
Boleję nad kruchym zdrowiem tego piekielnie zdolnego, inteligentnego i o dużym poczuciu humoru muzyka. Mój absolutny top dziesięć i to się nie ma prawa zmienić.
Zbieram płyty z jego talentem od zawsze i wciąż jednej mi brakuje, choć posiadam przecież wszystkie. Z reguły nawet podwojone, potrojone, nierzadko poczworzone. Kocham Phila solo, kocham z Genesis, kocham na pop, na rock, soul czy jazz. I życzę temu cudownemu faciowi więcej zdrowia, niż owoców mojemu osiedlowemu kasztanowi, który szczodrze każdego września obradza.
Niech się tylko dobrze dzieje!

a.m.

"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
(obecność nieobowiązkowa)

poniedziałek, 29 stycznia 2024

Frank Farian

Odejście Franka Fariana wybudziło dziecięce wspomnienia. Chociażby gorąc dawnych uczuć do Boney M., największego przedsięwzięcia, jakie chłopisko wykreował. Słuchając tej muzyki znowu jestem na szosie i daleko od szosy - że tak odniosę się do obrazowego wyrażenia Ani Góreckiej, żony Leszka, z wiadomego serialu. To zupełnie jak jeden ze smaków dzieciństwa, w tym przypomnianego minionej soboty - napój Ptyś, firma Tarczyn, szklana butelka 330 ml, cena na teraz 2,79 zł. Aromat tamtych czasów, kolejna z ikon świata sprzed sztucznej inteligencji.
Frank Farian - niemiecki muzyk, producent, actus purus ery disco, winowajca radosnych w nutach chwil moich cielęcych lat. Przede wszystkim Boney M. -- Z wszystkich płyt, kładę nacisk na pierwsze cztery, meta przy "Oceans Of Fantasy". Przy czym Farianowi, także warto zapamiętać Far Corporation, genialnego Meat Loafa "Blind Before I Stop" oraz jeden z największych przekrętów - Milli Vanilli. Podstawione ładne buźki Roba i Faba, które de facto miały się nijak do ich prawdziwych możliwości wokalnych. Za kotarą prawdy, kuchnię tworzyło kilku mniej urodziwych muzyków, którzy po dekonspiracji, po kilku latach ujawnili swe prawdziwe wizerunki w grupie The Real Milli Vanilli. Nawet w Polsce wydaliśmy tego winyl. Ale powróćmy do epoki Hot Chocolate, Rose Royce, Village People, Chic, Baccary, Abby czy Donny Summer, kiedy FrankFarian'owe Boney M. kosiło konkurencję. Piszę to z pierwszej ręki. Nadciągam z gierkowskich 'szczęśliwości'. Jestem wysłannikiem tamtejszej atmosfery, niepowtarzalnej mody w odzieniu, co przede wszystkim muzyki, jakiej obecna gówniażerka nawet nie umie pozazdrościć. A ta rodziła się na mych oczach, dookoła zdobywała potężny elektorat i chyba wszyscy mieli niechowaną za parawanem fałszu słabość.
Bobby Farrell - taneczna maskotka i na pół akrobata, człek niekiedy śpiewający, a raczej melorecytujący, lecz zawsze głosem Franka Fariana. Do tego trzy równie ciemnoskóre dziewczyny: główna wokalistka Liz, asystująca jej Marcia oraz trzecia do pary Maizie. Ta ostatnia, w zasadzie tylko choreograficzna.
Może i głupio, będziecie się śmiać, ale ja naprawdę miałem na Boney M. kręćka. Byłem nawet w 1978 na ich stadionowym koncercie. Szczególnie traciłem głowę na punkcie "Nightflight To Venus". Od tego długograja zacząłem z ich albumami, choć oczywiście znałem już wcześniej wszystkie mniejsze lub większe, w tym najczęściej u nas dostępne: "Daddy Cool", "Fever", "Belfast", "Sunny", "No Woman No Cry" czy "Ma Baker". Ktoś w tym naszym Tonpressie wyjątkowo ich lubił, kroił więc po kolei na nośnikach, najpierw dźwiękowych pocztówkach, kończąc sprawę na licencjonowanych trzech 7-calowych singlach. Kolejno: "Rivers Of Babylon", "Rasputin" oraz "Oceans Of Fantasy". Wszystkie piosenki rzecz jasna znałem na pamięć, jednak żaden to wyczyn, znali wszyscy. Nie uwierzycie, jak mrowił mnie wstęp do "Daddy Cool"; sławetne w ciepłym tego słowa znaczeniu: "She's crazy like a fool, wild about Daddy Cool...". Do teraz uwielbiam. Intro do "Ma Baker" równie mocarne, gdyby czasem kogoś obruszyło, że nie dostrzegam. To już ich druga płyta - "Love For Sale". Spójrzmy na okładkę. Jest odważnie, dlatego nie dziwmy się, że w 1977 roku kilka krajów wyraziło sprzeciw. Ociekało seksem, więc dookoła mnóstwo pruderii. Bobby Farrell skuwał swe zespołowe dziewczyny żelaznymi łańcuchami, a w niewyszukanym domyśle, były to łańcuchy miłości. Ale miłości za pieniądze - love for sale.
Wracając do "Nightflight To Venus". Nie chodzi już nawet o to, że to najlepszy album tej euro/black/dance'owej grupy, ale też dowód na słuchanie całych płyt, zamiast jedynie wyrwanych z kontekstu singli. Albowiem wzięte od brzegu dwie pierwsze ścieżki, tytułowa "Nightflight To Venus" oraz "Rasputin", nadają sprawie sens, gdy słuchamy ich razem. Dokładnie tak, jak połączono je ze sobą na płycie. Jedno wypływa z drugiego. Super przebojowe "Rasputin" wynika z 'kosmicznego' "Nocnego Lotu Na Wenus". Na moim trzynastoletnim umyśle, szczególne wrażenie czynił do niego wstęp: "Panie i panowie, witamy na pokładzie Statku Kosmicznego Boney M. To nasz pierwszy pasażerski lot na Wenus. Gotowi do odliczania? -- 10, 9, 8, 7, 6, 5, 4, 3, 2, 1, zapłon, start!...". A tuż potem rzut oka na okładkę, i naprawdę oczyma wyobraźni widziałem, jak cały zespół wznosi się ku Wenus. Rewelacja! Niezły podkład pod późniejsze eksploracje space/rocka czy równie w innym futurystycznym rock/popie wszelakie nieziemskie odloty. Zawsze od czegoś zaczynamy. I u mnie ten grunt podłożył Frank Farian. Niby facio od lekkich piosenek, jednak z niebywałą wyobraźnią i 'tym czymś', czego w tamtych latach jednak inni na niwie lekkiej muzyczki nie mieli. 

a.m.

"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
(obecność nieobowiązkowa)

niedziela, 28 stycznia 2024

Fish - trasa "Road To The Isles Tour 2024/25"

Fish, przy wydanym w dwa tysiące dwudziestym "Weltschmerz" ogłosił, iż będzie to jego ostatnie dzieło. Teraz zaś wyłożył plan pożegnalnej trasy koncertowej. Muzyczna emerytura myślałem, że nie istnieje, jednak w deklaracjach byłego głosu Marillion, niestety przekonuje.
Trasa rozpocznie się wczesną jesienią, a zakończy na Wyspach wraz z nastaniem wiosny przyszłego roku.

Tym razem nie ma w grafiku Poznania. Moje ziomki muszą sobie ewentualnie wybrać jeden z czterech innych polskich terminów, albowiem Fish wystąpi, kolejno, we Wrocławiu, Warszawie, Krakowie oraz Gdańsku. Jako, że Europa bez granic, blisko też do Berlina, Kopenhagi, Sztokholmu czy Oslo.
Plakat do trasy "Road To The Isles Tour 2024/25" sporządzono w oparciu o koncept okładki "Internal Exile". Z racji smakowitych szczegółów, jawi się retrospektywnie. W moim odczuciu najładniejsza kartka papieru promująca dotychczasowe koncerty Mistrza. Jednocześnie, w pigułce go definiująca.
Właśnie odświeżam trochę u mnie zleżałe "Weltschmerz". Jak dobrze znać "Garden Of Remembrance". Zdecydowany kiler tego podwójnego albumu.
Dzisiaj niedziela, a więc dzień radiowy. Z racji jednak naszego poznańskiego niedobrego zwyczaju zamykania w weekendy restauracji oraz knajp o dwudziestej trzeciej, kiedy miasto zasypia przed godziną duchów, także i ja polecam się w 'nieobowiązkowym' do usłyszenia...

a.m.


"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
(obecność nieobowiązkowa)


środa, 24 stycznia 2024

NON IRON, wtorek 23 stycznia 2024, klub 'Blue Note', Poznań - koncert "Nie Wszystko Można Mieć"

Wyładniał Blue Note. Korzystnie po renowacji wnętrz. Schludnie, bez niepotrzebnego przepychu, gustownie.
Na wczoraj zaplanowano Non Iron. Grupę z pogranicza blues i heavy rocka, o blisko czterdziestoletnim rodowodzie, w ramach tego paru personalnych przetasowaniach, a przy tym, nawet drobnych sukcesach. Pretekstem do wczorajszego występu, długo zresztą przygotowywanego, niedawne podwójne kompaktowe wydawnictwo "Nie Wszystko Można Mieć". Znane, choćby Słuchaczom Nawiedzonego Studia, co też bluesmanom cotygodniowego w Aferze bloku Krzyśka Ranusa - notabene organizatora tego koncertu. No, może raczej tylko z nazwy Agencja Ranus może przypisać sobie zasługi wczorajszego wszystkich namaszczenia, bo tak po prawdzie, cały ciężar wziął na siebie Piotrek Przybylski. Miał być jedynie konferansjerem tandemu Przybylski-Ranus, jednak 'skapnęła' mu się cała przyjemność, z której wyszedł bez szwanku. A to wszystko za sprawą absencji Krzyśka, któremu przytrafiła się przygoda życia - podróż po kilku krajach Ameryki Łacińskiej. Trudno nie chwycić byka za rogi. Tego sprawą, nazwisko 'Ranus', widnieje jedynie na plakacie imprezy, a obowiązki na głowie Piotrka i pewnie jeszcze paru innych osób. To tak gwoli organizacji i sprawiedliwości dziejowej.
Jak obiecywano, tak też się stało. Na scenie przemiennie różne wcielenia Non Iron, choć żałuję, że nie dotarł harmonijkarz Przemek Hałuszczak. Muzyk wczesnego etapu grupy, niegdyś mój sąsiad z klatki obok. Dobrze znałem jego schorowaną siostrę Magdę, wobec rodziców zawsze ukłony, a w ramach ciekawostki, jego Tata + plus mój, razem studiowali - w jednej grupie! Bardzo przykro było się niedawno dowiedzieć, że Przemek całą trójkę najbliższych stracił w jeden kwartał.
Lekko abstrahując od samej muzyki dodam, bo boję się, że jeszcze zapomnę o niezłym 'hicie' wczorajszego wieczoru... otóż, jako pierwszy, wokalny set wykonał Grzegorz Kupczyk - jakieś cztery czy pięć kompozycji - po czym wszedł jego w losach tej grupy wokalny przedmówca Leszek Szpigiel. Powitany burzą oklasków, znienacka zasunął: "dziękuję Grzesiowi Kupczykowi za support". Myślałem, że pęknę ze śmiechu. Parę innych osób, także. Wprowadziło to Leszka Szpigla w konsternację. Nie bardzo załapał niechcącą wpadkę. Wyszło na to, że Grzesiu to rozgrzewacz, a on gwiazda. Owy lapsus należy wyjaśnić różnicami językowymi i kulturowymi. Na Zachodzie, gdzie długo Szpigiel przebywał, słowa "support", nie tylko używa się w naszym rozumieniu, jako przypis wobec artysty o niższym szczeblu atrakcyjności, który na scenie rozgrzewa publikę przed gwiazdą. Również odnosi się tę formę językową do czyjegoś wsparcia. Wsparcia pokrzepiającego, braterskiego. Wszak 'support' to 'wsparcie', nie jak zwykło się u nas pojmować: rozgrzewka. Leszek Szpigiel błyskawicznie gafę dostrzegł i zręcznie się wytłumaczył. Nie sądzę, by ktokolwiek z widowni wziął go za buraka. A tak już z innej beczki, niezły z niego showman, wciąż bardzo dobry głos oraz 'ten' zachowany charakterystyczny akcent na samogłoskę "ś". Przyodziany w wiśniową, świecącą marynarkę, na głowie a'la 'Niemen'owy' kapelusz, spod którego kilka wianków, dredów. W połowie show wyszło, że kapelusz kamufluje wysoce zaawansowaną łysinę, której mistrzunio, o czym przekonywał, zupełnie się nie wstydzi. To tylko względem długiego wstępu. Bo o samej muzyce za dużo nie napiszę, ponieważ komu na niej zależało, wbił wczoraj do klubu.
Hasło 'koncert wyprzedany', wyobraziłem sobie jako ścisk, natomiast, tak na moje oko, spokojnie wpuściłbym jeszcze ze trzydziestu, może nawet pięćdziesięciu ludzi.
W Blue Note, z uwagi na alkoholowy bar, koncerty przecina się circa kwadransowym antraktem. Tym razem nie inaczej. Nie dałem jednak wiary, gdy po wyjściu z klubu zegarek oznajmił, że całość trwała bite trzy godziny. I na tym polega dobra zabawa. Poczucie czasu na max dwie godziny, a tu proszę bardzo, trzy.
Tych piosenek tak wiele, że nie sposób wszystkie wymienić. Z etapu Leszka Szpigla, m.in. "Życia Król", "Innym Niepotrzebni", "To Wszystko Słowa, Słowa, Słowa", "Ciężką Drogą" czy obowiązkowe, tytułowe dla tego wydarzenia "Nie Wszystko Można Mieć". Od Grzegorza Kupczyka, przy wokalnym wsparciu Marysi 'Marihuany' Wietrzykowskiej, choćby "Świece i Deszcz", "Drawn Soldiers" czy "I Will Never Let You Go". Dużo, dużo, bardzo dużo muzyki, nieźle nagłośnionej, no i, że oni wszyscy tak zgrabnie pomieścili się na tej maciupkiej scenie. Przeważnie poniżej ramy sekstetu nie schodziło. Wojtek Hoffmann na siedząco, bo ponoć walnął sobie girsko - złamanie, czy coś. Obsługujący bas Henryk Tomczak, także na stołku, choć w jego przypadku bez złamania żadnej z kończyn, co zresztą bywa pokłosiem paskudnej o tym czasie aury.
Jeszcze z tyloma ludźmi nie przywitałem się na żadnym z koncertów. A po jego zakończeniu usłyszałem, że jestem celebrytą. Nawet z racji mego Nawiedzonego Studia postawiono mi piwo - bardzo mi przyjemnie Panie Wiesławie! Wielu ludzi rozpoznałem, lecz dziwnie bywa, gdy rzucają się na szyję, a ja nie wiem, kto to. Nieważne. Ogólnie bardzo, bardzo miło, miluśko. W ogóle wszyscy wczoraj byli tacy życzliwi, uśmiechnięci, pozytywni. Dla takich dni warto zatrzymać czas i przystanąć na dłużej.

P.S. Porobiłem nieco fotek, a teraz patrzę, jakie są do siebie podobne. W takim układzie, wstawię jedną/trzecią, reszta w przestworza. Trochę kadrów ery Szigla, trochę Kupczyka oraz jedno Piotrka Przybylskiego, który dokonał rzetelnego, wnikliwego wprowadzenia i bardzo mu za ten koncert dziękuję!

a.m. 


"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
(obecność nieobowiązkowa)

Andrzej Łysów, Janusz Musielak, Grzegorz Kupczyk

To samo, tyle, że z faktycznego miejsca mego pobytu





od lewej: Janusz Musielak, Leszek Szpigiel, za bębnami Jędrzej Kowalczyk, na siedząco, panowie Henryk Tomczak i Wojciech Hoffmann

Kupczyk, Tomczak, Hoffmann

Musielak, Marihuana, Kupczyk, za jego plecami Kowalczyk, Tomczak, schowany za głową kogoś z publiki Hoffmann

Piotr Przybylski

wtorek, 23 stycznia 2024

nie zabijam

Nie jestem entuzjastą ściętych kwiatów. Tym samym, tylko nieliczne okazje zmuszają mnie do ich kupowania. Jak choćby dzisiejsza, osobista.
Od chwili ścięcia, kwiatom doskwiera powolne umieranie. Dlaczego więc Drogie Panie, tak bardzo lubicie kwiaty w takim właśnie wydaniu? Rozumiem doniczkowe, ale takie goździki czy róże, nie pojmuję. Uwielbiam czerwone róże, najbardziej o barwach dojrzałej wiśni. To królewski kwiat. Ale tylko wtedy, kiedy jego losem z ziemi dyktuje natura. W wiadrach pobliskich kwiaciarń, wszystkie te dostojne roślinne z kolcami królowe, dogorywają. Powiedziałem dzisiaj o tym pani sprzedawczyni. Nawet nie była zaskoczona, zapewne nie ja pierwszy podzieliłem się w tej kwestii odczuciami. A być może pomyślała: idiota. W dzisiejszych czasach to najbardziej prawdopodobne.
Nie zabijam. Rośliny żyją, jak my, więc nie zabijajmy. Nauczyłem się tego wraz z dojrzewaniem, nabieraniem życiowego doświadczenia, rozumienia życia i śmierci, cieszenia się tym życiem. Nie chcę się jednocześnie wybielać, bo swoje za uszami mam i kiedy trza, muchę trzepnę. Nie ma bardziej irytujących istot od nich. Szczególnie w letnie poranki, kiedy chcielibyśmy jeszcze ze dwie godziny pokimać. Jednak innego zabijania unikam, pomimo iż stronię od os oraz wszystkiego, co kąsa. Choćby szerszeni, a miałem z nimi jazdę na koniec pewnego lata, bodaj roku dwa tysiące dwudziestego pierwszego. Może dwudziestego. Przez kilka dni w moim pokoju doświadczałem niechcianych wieczornych wizyt. Niekiedy po jednym osobniku, czasem nawiedzały mnie parki. Nie powiem, że jestem opanowany, jak chirurg, ale dałem radę uniknąć sztyletu paniki, i jak gdyby nigdy nic, dobić do kuchni po czystą szklankę, wrócić do pokoju i poszukać w szufladzie brulionu z twardą okładką, po czym bezkrwawe polowanie. Złapać, przyblokować tekturką, po czym sprawnie do kuchni, otwarcie okna i bye bye. I podobnie następnego dnia, i następnego... Mundi nie miała na tyle zimnej krwi, więc postanowiła rozprawić się z owadami w jednej chwili. Pewnego razu zadzwoniła na straż pożarną, z prośbą o zlikwidowanie gniazda, które upodobało sobie okolicę mojej muzycznej nory. W odpowiedzi usłyszała, że musi najpierw zlokalizować owe gniazdo, wskazać palcem, a wtedy ewentualnie panowie wozem o czerwonych barwach podjadą i usuną. Sprawa nabierała rumieńców. Wiedziałem, że oto dopadła mnie życiowa zasada: chcesz liczyć, licz sam na siebie. Zachowałem więc zimną krew, z przestrogą i entomologicznym szacunkiem każdego dnia czyniłem swą powinność. Żadnemu szerszeniowi nie przygniotłem nawet kłaczka, a co dopiero fiutka, więc pewnego dnia, nie nabrawszy chęci za cokolwiek zemsty, wyprowadziły się. Nie dałem powodu, by skrzydłem musnęły, a co dopiero ciach sztyletem. Nie zabijam. Mnie nie krzywdzą, nie krzywdzę ja.
Kiedyś przeczytałem o osach, że te widzą i zapamiętują. Lepiej nie zadzierać. Kto wie, czy z szerszeniami nie jest podobnie. Nie wiem, o nich takiej literatury akurat nie napotkałem, natomiast w młodości byłem w kinie na filmie "Rój" i to mnie trochę nauczyło. Katastroficzne kino (z Michaelem Cainem), realistyczne i na swój sposób edukujące, a jednocześnie rozrywkowe. Film w naszych kinach cieszył się sporym wzięciem, waliły tłumy, nie tylko w piątki i soboty, bo przecież jeszcze jakże bliscy mej natury wagarowicze, a teraz proszę, po upływie lat nigdy nie natrafiłem w tv. Tyle kanałów, ofert, możliwości, a nic, tylko ciągle Ranczo, albo ten ksiądz na rowerze, który zawstydza sandomierską policję, zupełnie, jak gdyby nas widzów mieli za idiotów. No i, w tym "Roju", pszczoły były mściwe. Komasowały się np. na jakimś drzewie i ze strony człowieka wystarczyło lekkie naruszenie ich zasad integralności, by było po nim. Nikt nie potrafił znaleźć sposobu na usunięcie problemu, masowo ginęli atakowani przez te robaczyska ludzie, a po drugiej stronie tuziny specjalistów i ich najlepsze metody, wszystko spalało na panewce. I już dokładnie nie pamiętam, ale finiszem dla tych pszczół, okazał się bodaj jakiś dźwiękowy sygnał, który miał działania zwabiające, co ostatecznie doprowadziło do rozmieszczenia boi z zainstalowanym w nich tym sygnałem, z dala od brzegu w pobliskim oceanie, a gdy owady na nich zacumowały, całość wysadzono w powietrze. Nie ręczę, że na pewno tak dokładnie to wyglądało, więc weźcie proszę pod uwagę, że oglądałem to mając trzynaście, może czternaście lat. 

a.m. 


"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
(obecność nieobowiązkowa)


changes

O Magnum znowu będzie. Trudno, na niewiele innego mam ochotę.
Zacznę od triumfu. Raduje - oby nie tylko mnie - świetna sprzedaż nowego albumu. Radują też niektóre notowania na listach. W nigdy niezawodzących Magnum Niemczech, "Here Comes The Rain" dobiło drugiej pozycji na liście sprzedaży. Dlatego postarajmy się i my. Zamawiajcie Drodzy Państwo tę płytę na mystic.pl -- To oficjalny na Polskę dystrybutor, który nikogo na cenie nie wykiwa.
Pierwszy nakład "Here Comes The Rain" na kolorowym winylu wyczerpany! W polskiej ofercie wciąż uchwytny, a to z uwagi na zamknięte do końca ub.tygodnia magazyny Mystików. W Anglii wersja CD/DVD, tę, którą otrzymałem od Piotrka w podarku, jest na wyczerpaniu. Nie warto zwlekać. Płyta wspaniała. Mamy w jej temacie rzetelny pogląd, w dwie audycje zaprezentowałem sześć kompozycji, na dziesięć zawartych. Do tego, cóż za okładka! Rodney Matthews po raz kolejny wymiata. A teraz, jakby szczególniej. W winylowym gatefoldzie praca zrobi jeszcze mocniejsze wrażenie. Gdyby sprzedawano plakaty, walnąłbym takowy nad łóżkiem, jak na dawnych makatkach.

Na gramofonie właśnie osadził się 7-calowy singiel "Changes". Rzecz czasów drugiego albumu, stosownie opatrzonego tytułem "Magnum II". Jesteśmy w roku 1979. Odległe czasy. Na tyle, że wówczas o Magnum słyszała garstka zwolenników, a ja nie miałem o nich zielonego pojęcia. Długo nie miałem. Dopiero, kiedy w 1985 roku kolega zagrał mi kilka kawałków ze świeżego "On A Storyteller's Night", a poszło z magnetofonu, bodaj kasetowego, zbierałem szczękę z podłogi. Teraz wiem, dlaczego tak często nękają mnie stomatolodzy.
Jeszcze w latach 80' Magnum śmiało korzystali z repertuaru tego albumu na koncertach, jednak z czasem, tych dobrych piosenek powstało tak wiele, że systematycznie starsze usuwały się w cień.
To jeszcze Magnum w klawiszach sprzed epoki Marka Stanwaya. Za sterami tego instrumentu Richard Bailey. W grupie tylko na wstępnym jej etapie, potem próbował przebić się w Phenomenie i Alasce. Ten drugi zespół należał do niedawno zmarłego Berniego Marsdena - gitarzysty wczesnych Whitesnake. Sami Państwo widzicie, jakie to wszystko skoligacone.
Klawisze mamy więc wyjaśnione, to jeszcze dorzucę jedno nazwisko: Leo Lyons. Producent "Magnum II". Nie tylko, tak dla jasności, brał się też za wczesnych UFO, za moje najulubieńsze płyty: "No Heavy Petting", "Force It" czy "Phenomenon" (to ta z "Doctor Doctor"), a przecież Leo Lyons miał wtedy co robić, był basistą popularnych Ten Years After, i pochwalę się, miałem okazję podziwiać jego umiejętności na żywo.
Blaszany kolor okładki 7-calowego "Changes". Dwa kawałki. Tytułowy, z ładną partią klawiszy. Mamy ją od samego początku, później wtapia się ten instrument we wszystkie pozostałe, pomimo tego nie daje się spuścić z oka. Młodzieńcze gardło Boba Catleya, ach, jak przyjemnie po latach brzmi. Od zawsze miał 'ten' brudzik.
Na stronie B, poza'albumowe "Lonesome Star". Znowu wyeksponowane klawisze, ale Tony Clarkin nie daje sobie wydrzeć prymu. Jego riffy przecinają wszystko. Nawet, jeśli nie mówimy o szybkim czy jakkolwiek drapieżnym numerze. To typowy utrzymany w średnim tempie hard rock, z dużą przestrzenią na każdy z instrumentów: bas, klawisze, perkusja. I tu należy zwrócić baczną uwagę na piękną partię fletu. Dzięki niej, całość smakuje królewsko. Aż dziw, że piosenka powędrowała na bisajd i przez wiele lat była znana tylko posiadaczom tego singla.
Niesamowite, jak kompletnie inaczej Magnumy brzmieli, a nikt nie ma prawa ich nie rozpoznać. Wszystkie składowe stylu przetrwały po teraz. To ten sam organizm. I wszystkie roszady personalne, co upływ lat i zmieniające trendy, nic nie zakłóciło i nie zaważyło na odebraniu im wiarygodności. Najlepsi.

a.m. 


"NAWIEDZONE STUDIO"

w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
(obecność nieobowiązkowa)


poniedziałek, 22 stycznia 2024

"NAWIEDZONE STUDIO" - program z 21 stycznia 2024 / Radio 98,6 FM Poznań + "BLUES RANUS" (zastępstwo)








"NAWIEDZONE STUDIO"
wydanie z 21 stycznia 2024
(
z niedzieli na poniedziałek -- godziny nadawania:
22.00 - 2.00
)

 
98,6 FM Poznań oraz w sieci
realizacja i
prowadzenie: a.m.

Audycja z przesłaniem miłości, ponieważ świat jej potrzebuje. Tak samo, jak przyrody czy muzyki. Nie mogę już czytać wszelakich portali informacyjnych, wszędzie tylko wojny, albo łajdacy, jak ten nasz duecik Wąsik-Kamiński. Ciemne typy, zwyczajne bandziory, które stworzyły system do podsłuchów i inwigilacji, nastroszyli się na szukanie ewentualnych wrogów (tak na wszelki wypadek), by wzmacniać państwo sprzymierzonych pisowskich łajdaków. A kiedy teraz, nareszcie siedzą w ciupie, chcą być postrzegani więźniami politycznymi. Potwarz dla prawdziwych więźniów politycznych, których się nęka, leje, nie dokarmia, prześladuje. A tu, w imię tych oczywistych kryminalistów, jeszcze jakieś manifestacje, odśpiewywanie pod więzieniami hymnu, a na domiar bezczelności skandy: cześć i chwała bohaterom. Drani pod chłostę. Panie premierze Donaldzie Tusk, proszę się nie patyczkować, zgłaszać sądom, niech te koniecznie oczyszczają kraj z tym podobnych patologii. Trzeba te osiem minionych lat zdezynfekować.
Dookoła słyszę prognozy, że wojna z Rosją tuż tuż. Natchniony złem Putin rości sobie prawo do Ukrainy, za chwilę zapewne Litwy, Łotwy, Estonii czy krajów bałkańskich, a jeśli tej Ukrainy świat nie dozbroi, wojska podejdą pod polskie granice i dobiorą się do nas. Już Putin podskakuje Amerykanom, podważając, a jednocześnie w deklaracjach unieważniając historyczną umowę sprzedaży Alaski. Moi Drodzy, nie widzę tego w barwach miłości. Dlatego szukajmy ich. Szukajmy piękna w sztuce, najlepiej w muzyce, wszak muzyka jest najważniejszą ze sztuk - że tak pozwolę sobie tropem bohatera filmowego 'Misia', reżysera Janka Hochwandera, według którego akurat film, był najważniejszą ze sztuk. Szukajcie więc sztuki pod różną maścią, na przykład muzyki w moich audycjach.



CINDERELLA "Long Cold Winter" (1988) -- ... bez twojej miłości to będzie długa, mroźna zima ... - słychać w ustach Toma Keifera, jednocześnie w przecudownej blues'balladzie nuty około LedZeppelin'owej.
- Long Cold Winter

GREAT WHITE "Great Zeppelin - A Tribute To Led Zeppelin" (1998)
koncert z The Galaxy Concert Theatre w Santa Ana w Kalifornii, z grudnia 1996
- Since I've Been Loving You
- D'Yer Maker

REVOLUTION SAINTS "Eagle Flight" (2023) -- nadciąga nowy album bandu Deena Castronovo. Stanie się 9 lutego, tytuł "Against The Winds".
- Talking Like Strangers


SAXON "Hell, Fire And Damnation" (2023 /
wydano 19 stycznia 2024) -- premiera!
- The Prophecy
- Hell, Fire And Damnation
- Madame Guillotine

MAGNUM "Here Comes The Rain" (2024)
-- nowość, ale również Tony Clarkin in memoriam
- Broken City
- I Wanna Live
- Borderline

SCORPIONS "Return To Forever" (2015) -- James Kottak in memoriam
- Catch Your Luck And Play

SCORPIONS "Unbreakable" (2004) -- James Kottak in memoriam
- My City My Town

CLAN OF XYMOX "Spider On The Wall" (2020) -- w temacie sobotniego, świetnego poznańskiego występu Xymoxów.
- She
- Spider On The Wall

XYMOX "Twist Of Shadows" (1989) -- moja najulubieńsza płyta ze stajni Ronny'ego Mooringsa. Przez kilka lat (na potrzeby kontraktu z PolyGram Records) grali bez przedrostka "Clan Of".
- Evelyn
- Obsession
- Blind Hearts
- Imagination

JOOLS HOLLAND & HIS RHYTHM & BLUES ORCHESTRA "More Friends - Small World Big Band Volume Two" (2002) -- pod koniec lutego ukaże się wspólny album Joolsa Hollanda z Rodem Stewartem. Będzie swingowo, co zresztą oznajmia już jego tytuł "Swing Fever".
HUEY MORGAN (z FUN LOVIN' CRIMINALS) - Fly Me To The Moon - {Kaye Ballard cover / acz chyba dla wszystkich piosenka chodzi, jako Frank Sinatra cover}

ROD STEWART "Blondes Have More Fun" (1978) -- to tak po raz wtóry a propos nadchodzącej wspólnej płyty Joolsa Hollanda z Rodem Stewartem. Trochę muzyki z czasów wielkości Mistrza, kiedy nie przynudzał jeszcze amerykańskimi songbookami. Prorokuję miłą swingową płytę, ale prawdziwego Stewarta trzeba słuchać w nagraniach okresu 60/70/80'.
- Da Ya Think I'm Sexy?
- Ain't Love A Bitch
- Scarred And Scared

DIRE STRAITS "Making Movies" (1980) -- audycja pod nadzorem miłości, więc dużo stosownej ku temu muzyki, ale też przepiękna postawa Marka Knopflera, który ostatnio wystawił na licytację gitarę Gibson Les Paul 'Gold Top', zawierającą, obok jego sygnatury, również podpisy Jeffa Becka, Bruce'a Springsteena, Davida Gilmoura, Slasha, Bryana Maya, Stinga i wielu innych. Wylicytowana kwota zasili fundację na rzecz walki z rakiem u nastolatków, której to fundacji Knopfler jest patronem. Aukcja odbędzie się 31 stycznia i będzie transmitowana. Raczej nie u nas, u nas na żywo jedynie Sejm, albo notorycznie ostatnio spuszczający głowy polscy skoczkowie.
- Expresso Love
- Hand In Hand

MARK KNOPFLER "Tracker" (2015)
- Beryl

MARK KNOPFLER "Down The Road Wherever" (2018)
- My Bacon Roll
- One Song At A Time
- Rear View Mirror

THE NOTORIOUS CHERRY BOMBS "The Notorious Cherry Bombs" (2004)
- Dangerous Curves
- Wait A Minute

RODNEY CROWELL "Diamonds & Dirt" (1988)
- I Know You're Married

THE DELGADO BROTHERS "The Delgado Brorhers" (1987)
- Fair Warning
- Really Down
- Last Chance Saloon

CORELEONI "CoreLeoni II" (2019)
- Boom Boom - {John Lee Hooker cover}

============================
============================


"BLUES RANUS"
- zastępstwo

niedziela 21 stycznia 2024 - godz. 21.00 - 22.00

realizacja i prowadzenie: a.m.


OUTLAWS "Legacy Live" (2016)
koncert z 2015 roku, celebrujący 40-lecie debiut albumu. Ale mamy tu nie tylko z niego kompozycje, czego wczoraj zaprezentowana dowodem.
- Grey Ghost - {Henry Paul Band cover}

JIMMY PAGE "Outrider" (1988) -- pod niedawną 80-tkę Jimmy'ego Page'a.
- Prison Blues - {śpiew Chris Farlowe}

KENNY WAYNE SHEPHERD BAND "Dirt On My Diamonds, Volume 1" (2023)
- Ease On My Mind

TANYA TUCKER "Can't Run From Yourself" (1992)
- Can't Run From Yourself

MERLE HAGGARD "5:01 Blues" (1989)
- Sea Of Heartbreak

JIMMY PAGE AND FRIENDS "Jimmy Page And Friends" (2006) -- kompilacja wyselekcjonowanych najwcześniejszych dokonań późniejszego gitarzysty Led Zeppelin.
NICO - I'm Not Saying - {Gordon Lightfoot cover} {1965}

DAN SEALS "Rage On" (1988)
- A Heartache Just Around The Bend

QUINN SULLIVAN "Wide Awake" (2021)
- In A World Without You

============================
============================

 

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
(obecność nieobowiązkowa !)

 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"