czwartek, 24 czerwca 2021

przegląd wydarzeń

Przegrali. Koncertowo. I co z tego, że nawet przez moment, przy stanie dwa dwa, tliła się jakaś nadzieja. Nie potrafili tej nadziei przerobić w jej spełnienie, nie dali rady porwać się na szaleństwo i całego meczu przekuć w sukces. Bo, jak niedawno pisałem, nie mamy genu zwycięzcy, brak nam też polotu i fantazji. Ogólnie rzecz biorąc, strasznie mordujemy się z tą piłką. Jesteśmy w tym futbolu takimi eunuchami, obecnie już chyba do ogrania przez każdego. I zostawmy Sousę. Trudno, by selekcjoner przez pół roku przerobił całą naszą mentalność. Obserwowałem jego reakcje, facet nie mógł uwierzyć, że przyszło mu współpracować z takimi pełzającymi po trawie boleściami.
Wczoraj wszyscy ci, którzy przez moment błysnęli z Hiszpanią, znowu zagrali z pełnymi gaciami. Na plus jedynie czyniący różnicę Lewandowski oraz Zieliński, no i może w nielicznych porywach jeszcze ze dwóch/trzech innych. Jednak cały ten skonsolidowany team, to i tak tylko jedna wielka nieporadność.
Nawet Węgrzy obecnie są od nas lepsi, a za chwilę Albania bądź jakaś inna Macedonia Północna - choć ta ostatnia, ku przewrotności, z południa dawnej Jugosławii. A przecież nie co dzień Lewandowski strzela w jednym meczu dwie bramki w barwach reprezentacji. Inna sprawa, że też przeciwko takim sobie, a wczoraj jakby na tego potwierdzenie, średnio dysponowanym Szwedom. I nikłe pocieszenie, że Madziary, z obrzydliwymi kibolami narodowościuchami, dla piękna pozostałej części tej imprezy, też na szczęście wracają do domu. Piłkarsko Węgrzy okey, ale ci ich kibole... O tak, cieszyłem się z wyrównującej bramki dla Niemiec. Cieszyłem, jakbyśmy to my ją strzelili. I niech nikt mi w usta nie wtyka, że to jacyś moi bratankowie. Nie czuję żadnej więzi z tymi nieprzyjemnymi ksenofobicznymi typami w czarnych koszulach, porozsiewanych po stadionowych trybunach - najpierw Budapesztu, a wczoraj Monachium. Bojówki z kraju Orbana, na co dzień siejącego i podgrzewającego wobec jakiejkolwiek odmienności wrogie nastroje. 


Odszedł Wojciech Karolak. I pewnie nie napiszę o nim tyle, co o powyżej wziętym w kleszcze nic niewartym, bo i też kolejnym przerypanym przez nas meczu. A przecież mowa o człowieku, który w swym muzycznym życiu zrobił wiele wspaniałego. I z takich ludzi powinniśmy być dumni. Lecz, jak już to kiedyś trafnie zilustrował mistrz komedii Stanisław Bareja, w czarno-białym jeszcze filmie "Mąż swojej żony", muzyk zawsze przegra ze sportowcem. Wielka sztuka bez szans z najprymitywniejszą rozrywką - rywalizacją o to, kto lepiej w mordę leje. Na takim kośćcu nas umocowano.
Wojciech Karolak to jedna z centralnych postaci rodzimych Hammondowców. Maestro władał nimi, niczym Leonardo Da Vinci malarskim pędzlem oraz matematyczno-filozoficznym umysłem.
Jeśli dotąd nie mieliście okazji, na początek polecam posłuchanie bardzo przystępnego w odbiorze "Easy!". Ta wydana w 1975 roku płyta, nie tylko należy do krajowego jazzowego kanonu, ale jest także odwieczną inspiracją dla pasjonatów gry na tych najszlachetniejszych wobec rocka organach. Z Karolakiem - tak na niego przecież w domu mówiła Maria Czubaszek - zagrało tu paru innych naszych gigantów, chociażby Tomasz Stańko, Zbigniew Namysłowski, Janusz Muniak, Czesław Bartkowski bądź Novi Singers.
I jeszcze wspomnę, że z rockiem Pan Wojciech też miewał spotkania. Z polskim, ale nie tylko. Posiadacie w kolekcji płytę basisty Camel - Colina Bassa - "An Outcast Of The Island"? Utwory "Macassar" oraz piekielnie u nas popularne "Denpasar Moon", wspaniałe. Warto tego ponownie posłuchać, choć tym razem jakby z mocniej zaakcentowaną nutką nostalgii. Niesamowita muzyka, a przecież nawet z naszym Poznaniem w tle. I to naprawdę dużo lepsze zajęcie, niż tracenie czasu na tych z orłem na piersi piłkarskich nieudaczników.

Ponadto pożegnaliśmy Krzysztofa Gradowskiego. Jak to trafnie napisał Tomasz Raczek - reżysera dziecięcej wyobraźni. Sympatykom "Akademii Pana Kleksa" niczego wyjaśniać nie muszę.

Zmarł także Tony Duckworth. Niezwykle w branży muzycznej u nas szanowana postać. Dyrektor Generalny [PIAS] Poland & EE. Przemycił do polskiego oddziału PIASu Brodkę oraz paru innych walecznych artystów, do których wyciągnięcie dłoni stanowiło za ich życiową szansę.

I najważniejsze, na Dzień Ojca od mego Tomka ...




 

 

 

a.m.