Oglądam Euro. Niemal wszystko. Odpadło mi jedynie spotkanie Holandii z Ukrainą, ale wiadomo, radio. Oglądam i zachwycam się pięknem futbolu. Od początku obstawiam Włochów, choć pewnie nie wygrają turnieju. Za dobrze zaczęli, a tacy zawsze się w pewnym momencie zacinają. Ale sercem jestem za nimi, bo w ogóle lubię Włochów i nawet trochę żałuję, że nie było mi dane tam osiąść na zawsze - z ziemi polskiej do włoskiej.
Nie słyszałem jeszcze nigdy włoskiego rapu. W tamtym uśmiechniętym miejscu Europy chyba nikt go nie uprawia. A przynajmniej na masową skalą. Za to w piłkę grają, jak marzenie. Szczególnie pod wodzą Manciniego w Italii ponownie rozgościł się pełen zaskoczeń futbol, z pasją, miłością, arytmią pomysłów, z nieszablonowością, nieprzewidywalnością, z wyszkoleniem i szaleństwem. Od razu widać, jak słońce pomaga, a gdzie jego promienie tylko przez jedną czwartą roku. Dlatego smutne zachmurzone i zimne państewka przegrywają, a wygrywa optymizm, polot oraz miłość do tej najpiękniejszej w sporcie dyscypliny. I oto jednocześnie odpowiedź, gdzie nasze miejsce. Nie można aspirować do tytułów, jeśli od dekad gra się nudną, nienowoczesną, bez zrozumienia, apatyczną, usztywnioną i bez wiary piłkę.
Że co, że Lewandowski najlepszym piłkarzem świata? Panie Robercie, spójrz Pan, jaką robotę biorą na siebie, tacy Chiellini, Ronaldo czy Immobile. No właśnie, bo wartość dobrego piłkarza mierzy się w każdych warunkach. Szczególnie, gdy trzeba dźwignąć duży ciężar, a reszta drużyny liczy właśnie na Ciebie. Nie wtedy, gdy Pan Robert gra w dreamteamie, gdzie podają do nóżki, a twoją rolą jedynie ją pod odpowiednim kątem dostawić.
Dzisiejszy futbol to przegląd pola, a także dokładne, niczym lot pocisku podania, plus przewidywalność, antycypacja wydarzeń, sprawna wymiana pozycji, zaskakujące zrywy, ale i pewna bezczelność oraz szaleństwo. Tę ostatnią cechę trzeba wynieść z łobuzerskiego biegania za piłką po podwórku. Na nim wszak już uczą, by nie przyklejać się do jednej powierzanej pozycji.
Chyba jako jedyny nie trzymam za Madziarami. Nie kupili mojej sympatii, zarówno w meczu z Portugalią, a i niech nie liczą na przyszłość. Gdy tylko na budapesztańskim stadionie kamery najeżdżały na chmarę czarnych koszul, zagotowało się we mnie. Co to było? Jacyś narodowcy czy inne cholerstwo? Bojówki kibicowskie dotąd kojarzyły mi się z rozgrywkami klubowymi, lecz na meczach międzypaństwowych smrodów oszczędzano. Lecz, jak widać, koniec z tym, oto są, zaraza szybko się rozprzestrzenia. Nie zabrakło więc pełnych wrogości antagonistycznych transparentów, których kamery unikały, ale na nic to, skoro madziarskich narodowościuchów było zbyt wielu. Dlatego biłem Portugalczykom brawo, gdy tylko wyszli na prowadzenie, a wkrótce drugi cios, po chwili trzeci, i pozamiatane. Szkoda, że zabrakło czasu, bo piątka w plecy rozeszłaby się w świecie jeszcze przyjemniej. Acz, wzbijając się na obiektywizm przyznaję, Węgrzy do tej 84 minuty dzielnie konfrontowali się z Portugalczykami, czego o naszych w kontekście meczu ze Słowakami powiedzieć nie można. My musimy poszukać szczęścia gdzie indziej. Szukać tak długo, aż trafimy na narodową dyscyplinę. Piłka nożna na pewno nią nie jest i nigdy nie będzie. Nawet, jeśli nigdy nie mów nigdy. Nasz narodowy sport to ten, w którym odnosimy sukcesy, wiemy o tym od pewnego czasu, zatem, gdybyśmy niechcący byli mocni w kosza, zapewne wszyscy rodacy na jego punkcie też by oszaleli. A potem narodowe szaleństwo, kwiaty od premiera, kawusia u prezydenta, zaś w kadrach telewizorów biało-czerwone cylindry, które stukają się piwskiem przechodzącym na ty.
Ach, skoki. Zapomniałbym. Niekiedy w nich przecież pogrążamy tych sześć czy siedem innych, równie zaangażowanych oraz podobnie zmarzniętych nacji. I tylko radość, że Brazylia, Hiszpania, Anglia czy Chorwacja nie uprawiają tej dyscypliny, bo znowu byłoby po nas.
Czy zatem ogólnie jesteśmy do niczego? Chyba trochę tak. Owszem, bywa, że w czymś tam przodujemy, lecz zazwyczaj w dyscyplinach nieważnych, typu szybownictwo (wyjątkiem siatkówka lub komercyjne nawalanie się po gębach), a najczęściej w szeroko rozpanoszonej gangsterce, jak kłusownictwo (niekiedy alternatywna tego i zalegalizowana wersja - łowiectwo. Faceci z piórkiem w kapeluszu, napierdalający ze strzelb do bezbronnej zwierzyny). Ale przede wszystkim lejemy w mordę empatię i tolerancję, dlatego wiele innych dyscyplin tak bardzo nas nie lubi.
W muzyce niekiedy przebije się Preisner, Możdżer czy inna Basia, choć tej ostatniej sukcesy można już jedynie podziwiać - niczym dawne wyczyny Bońka - z rozdygotanego magnetowidu.
Jako potomkowie Piastów i Jagiellonów skazani jesteśmy na wieczne w sporcie wciery, a w muzyce nigdy nie podbijemy stadionów, bo i też nie posiadamy predyspozycji do dźwigania sztandarów - a'la Pink Floyd czy U2 - ponieważ hołdujemy kulturze papierowych tacek, plastikowych widelczyków, w rytmie disco polo.
A czy jest szansa na remis z Hiszpanią? Jasne, że jest. Zawsze jest. Przecież możemy zagrać na dwieście procent naszych możliwości, a oni na swoich czterdzieści. Tego nie powinniśmy wykluczać. Ale po co zawracać sobie głowę jakimś nieważnym epizodem z fajnego jak dotąd Euro 2020 + jeden. Lepiej podziwiajmy tych, którym piłka nie przeszkadza.
P.S. Jeśli Polacy pokonają Hiszpanów, odszczekam wszystko, a w ramach pokuty, na jednym posiedzeniu wciągnę słoik musztardy Pegaz i popiję niegazowaną Nałęczowianką. Jak bogackiego, macie to u mnie.
a.m.