niedziela, 1 listopada 2020

TRAVIS "10 Songs" (2020)




TRAVIS
"10 Songs"
(BMG)

****3/4




Chris Martin powinien być wdzięczny Franowi Healy'owi, gdyż to on właśnie wprowadził do obiegu fortepianowo-rockowy styl, w swoim czasie tak dzielnie podchwycony przez Coldplay, co też przez Toma Chaplina i jego Keane. Lecz tak się jednak złożyło, że Travis z upływem lat trochę zeszli do podziemia, natomiast Keane wyrośli nad wielkie areny, zaś Coldplay zawładnęli stadionami. I o ile Keane wciąż trzymają fason, o tyle Coldplay coraz odważniej wchodzą na niepewny artystycznie grząski grunt, pomimo iż paradoksalnie wszelkie przemiany wciąż nieźle im służą.
"10 Songs" jest wyciągiem z wszystkiego, co u Travis od lat dobrze znamy. To wciąż melancholijny rock, w którym obok sekcji gitarowo-perkusyjnej, nadrzędną rolę pełni fortepian. A najważniejsza jego postać - Fran Healy - śpiewa dokładnie z tym samym przejęciem, co na obsypanym popularnością "The Man Who" oraz jego zręcznym kontynuatorze "The Invisible Band". Warto przy okazji zaznaczyć, iż ta druga płyta (a trzecia w zespołowym dorobku), w znacznym stopniu powstała w Los Angeles. A więc w miejscu, w którym Healy żyje od lat wraz z żoną i synem. Dla atmosfery sukcesywnie dostarczanej muzyki nie ma to jednak większego znaczenia, albowiem więcej w niej szkockich zielonych pagórków niż kalifornijskiego słońca. No, ale Healy to niezwykle uduchowiony osobnik, któremu woal nostalgii zawsze idealnie nachodził na twarz. I on też w dużym stopniu dźwiga ciężar "10 Songs". Bo nie dość, że przejął na nim obowiązki współproducenta, tak jeszcze całość skomponował, a przecież albumowa okładka to również jego sprawka. Na tym nie koniec, Healy wyreżyserował także niektóre potrzebne płycie teledyski, a do takiego, o ogniskowo-biwakowym tempie "A Ghost" ("... spójrz w lustro, spójrz na siebie i zobacz czyjegoś ducha..."), utworzył całą animację. Zdolniacha.
"10 Songs" zgodnie z tytułem oferuje dziesięć piosenek, które jednocześnie, jak na ich krótki, łącznie niespełna czterdziestominutowy występ, skrywają spory pierwiastek różnorodności. W dużym stopniu sprawie przyczynił się Robin Baynton - współpracownik m.in. Florence + The Machine, ale i techniczny od Loreeny McKennitt, A-ha, Mumford & Sons czy wspomnianych Coldplay. Jego rola bywa fundamentalna. W zasadzie na każdym kroku muzyk daje o sobie znać - m.in. przesterowana gitara w "Valentine", delikatne wokalne harmonie w jeszcze bardziej drobniusieńkim "All Fall Down", pianino i syntezatory w wieńczącym całość "No Love Lost", bądź zaprogramowane smyczki w "Nina's Song". Słowem, uszy dookoła głowy. A więc Baynton, Healy oraz reszta bractwa Travis, ponoszą odpowiedzialność za tę różnorodną, acz przez cały czas sentymentalną na rockowym polu płytę. Wszyscy naprawdę nieźle się tu naharowali, podczas gdy z przebiegu akcji złudnie wynika pełne beztroskiej atmosfery muzykowanie.

Wiele wspaniałych piosenek. Najlepiej posłuchać ich tak, jak zostały zestawione. Bo wraz z przyprawionym na fortepianowo "Waving At The Window" wzmaga się woń całości. Ależ to cudowna melodia, ależ czarujący klawiszowy motyw, a gdzieś we wnętrzu okazjonalne "la la la", delikatne i jakby od niechcenia artykułowane przez Healy'eja. Królewskie otwarcie. Może nie takie, które grupę unieśmiertelni, ale konkurentów zapewne rozsierdzi. A po chwili niespodzianka. Bo nie dość, że znowu ładna melodia, to jeszcze w wokalnej gościnie Healy'owi podśpiewuje śliczna ex-Bangleska, Susanna Hoffs. I w zasadzie takim beztroskim tempem by się ta płyta nieprzerwanie toczyła, gdyby na drodze nie wyrosło, momentami bardziej kąśliwe, i w znacznym stopniu na brudno zelektryfikowane "Valentine". Przynajmniej nikt nie będzie mieć złudzeń, że Travis to na pewno rockowa ekipa, której choć bardziej służą ballady, to niekiedy też chłopiny lubią przyłożyć. Mnie jednak szczególnie u Wyspiarzy urzekają właśnie te ich ballady. Proszę posłuchać podszytej smyczkami Daniela Harta "Kissing In The Wind". Kto wie, być może top 3 tego roku? A może od razu bezkonkurencyjna zwyciężczyni? Tkwię w przekonaniu, że nawet Beatlesi by nią nie pogardzili, a Coldplay o takiej melodii marzą od czasów "X&Y". Podobnie za serce chwyta wyłaniające się po chwili "Nina's Song" - potężny symfoniczno-fortepianowy, o nieobecnych ojcach hymn. No i jeszcze, jak ten Healy tutaj śpiewa - kartka tego papieru nikomu nie podpowie. A przecież są jeszcze dokładnie tak samo kaloryczne w swej nostalgii "Butterflies", "A Million Hearts" czy niemal całkowicie wytłumione "No Love Lost".
No cóż, kolejna fantastyczna płyta, jaką podarował nam ten dziwny 2020 rok.

P.S. W obiegu także krąży edycja deluxe. Na dodatkowym dysku skrywając całe "10 Songs" w wersji demo. Nieopierzona ciekawostka, raczej dla najzagorzalszych Travis wielbicieli.
P.S. 2. Kolejna na piątkę płyta, której tylko pod presją otoczenia urywam jedną czwartą gwiazdki.

 

A.M.