TRAVIS
"10 Songs"
(BMG)
****3/4
Chris Martin powinien być wdzięczny Franowi Healy'owi, gdyż to on właśnie wprowadził do obiegu fortepianowo-rockowy styl, w swoim czasie tak dzielnie podchwycony przez Coldplay, co też przez Toma Chaplina i jego Keane. Lecz tak się jednak złożyło, że Travis z upływem lat trochę zeszli do podziemia, natomiast Keane wyrośli nad wielkie areny, zaś Coldplay zawładnęli stadionami. I o ile Keane wciąż trzymają fason, o tyle Coldplay coraz odważniej wchodzą na niepewny artystycznie grząski grunt, pomimo iż paradoksalnie wszelkie przemiany wciąż nieźle im służą.
"10 Songs" jest wyciągiem z wszystkiego, co u Travis od lat dobrze znamy. To wciąż melancholijny rock, w którym obok sekcji gitarowo-perkusyjnej, nadrzędną rolę pełni fortepian. A najważniejsza jego postać - Fran Healy - śpiewa dokładnie z tym samym przejęciem, co na obsypanym popularnością "The Man Who" oraz jego zręcznym kontynuatorze "The Invisible Band". Warto przy okazji zaznaczyć, iż ta druga płyta (a trzecia w zespołowym dorobku), w znacznym stopniu powstała w Los Angeles. A więc w miejscu, w którym Healy żyje od lat wraz z żoną i synem. Dla atmosfery sukcesywnie dostarczanej muzyki nie ma to jednak większego znaczenia, albowiem więcej w niej szkockich zielonych pagórków niż kalifornijskiego słońca. No, ale Healy to niezwykle uduchowiony osobnik, któremu woal nostalgii zawsze idealnie nachodził na twarz. I on też w dużym stopniu dźwiga ciężar "10 Songs". Bo nie dość, że przejął na nim obowiązki współproducenta, tak jeszcze całość skomponował, a przecież albumowa okładka to również jego sprawka. Na
tym nie koniec, Healy wyreżyserował także niektóre potrzebne płycie teledyski, a do takiego, o ogniskowo-biwakowym tempie "A
Ghost" ("... spójrz w lustro, spójrz na siebie i zobacz czyjegoś
ducha..."), utworzył całą animację. Zdolniacha.
"10 Songs" zgodnie z tytułem oferuje dziesięć piosenek, które jednocześnie, jak na ich krótki, łącznie niespełna czterdziestominutowy występ, skrywają spory pierwiastek różnorodności. W dużym stopniu sprawie przyczynił się Robin Baynton - współpracownik m.in. Florence + The Machine, ale i techniczny od Loreeny McKennitt, A-ha, Mumford & Sons czy wspomnianych Coldplay. Jego rola bywa fundamentalna. W zasadzie na każdym kroku muzyk daje o sobie znać - m.in. przesterowana gitara w "Valentine", delikatne wokalne harmonie w jeszcze bardziej drobniusieńkim "All Fall Down", pianino i syntezatory w wieńczącym całość "No Love Lost", bądź zaprogramowane smyczki w "Nina's Song". Słowem, uszy dookoła głowy. A więc Baynton, Healy oraz reszta bractwa Travis, ponoszą odpowiedzialność za tę różnorodną, acz przez cały czas sentymentalną na rockowym polu płytę. Wszyscy naprawdę nieźle się tu naharowali, podczas gdy z przebiegu akcji złudnie wynika pełne beztroskiej atmosfery muzykowanie.
No cóż, kolejna fantastyczna płyta, jaką podarował nam ten dziwny 2020 rok.
P.S. W obiegu także krąży edycja deluxe. Na dodatkowym dysku skrywając całe "10 Songs" w wersji demo. Nieopierzona ciekawostka, raczej dla najzagorzalszych Travis wielbicieli.
P.S. 2. Kolejna na piątkę płyta, której tylko pod presją otoczenia urywam jedną czwartą gwiazdki.
A.M.