sobota, 7 listopada 2020

PERFECT PLAN "Time For A Miracle" (2020) / PRIDE OF LIONS "Lion Heart" (2020)



 

PERFECT PLAN
"Time For A Miracle"
(FRONTIERS RECORDS)

***




PRIDE OF LIONS
"Lion Heart"
(FRONTIERS RECORDS)

***




Drugi album klawiszowo-gitarowych, melodyjno-hard/rockowych Szwedów, dostarcza chyba trochę więcej tonażu energii niż ich dwuletni debiut "All Rise". Nadal jest to jednak stylistyczny europejski odpowiednik wobec takich Foreigner, Giant, Survivor i tym podobnych formacji. A więc mamy do czynienia z piosenkami, o których nie da się napisać niczego odkrywczego, jednak my entuzjaści AOR-u moglibyśmy korzystać z ich zasobów nieskończenie. Bo tak się akurat składa, że świat melodii nie ma końca.

Wokalista Kent Hilli i jego czterej kompanii mają niespożytą chęć dostarczania radiowego rocka, że aż z garnka kipi. Na prym niedawno obwieszczonego albumu winduję niezwykłej urody, naszpikowaną pianinem balladę "Fighting To Win". Gdyby do głosu dopuścić tu Lou Gramma, mielibyśmy najczystszej krwi Foreigner. I tylko troszkę jej ustępuje kolejny albumowy heartbreaker, jednocześnie całość finalizujące "Don't Leave Me Here Alone". I tyle w temacie przytulańców, albowiem większość płyty porusza się zdecydowanie energiczniej (prawdziwe okazy: "Every Time We Cry", "What About Love", "Better Walk Alone"), a niekiedy nawet ździebko ciężej ("Nobody's Fool"), choć jednocześnie ni trochę nie wybiegając ponad szablon sformatowanego przed laty stylu. Dlatego nie otrzymamy też żadnych niespodzianek, które tak wszyscy lubimy. Bo jedynie AC/DC lub RollingStonesi mają w tej materii wieczyste L4 - oni niech grają swoje i najlepiej niczym nie próbują zadziwiać. Na szczęście "Time For A Miracle" prezentuje się poprawnie, pomimo iż do tytułowej z albumu hurra hop deklaracji jeszcze trochę. Jednak, gdy już się owo "miracle" wykluje, tytuł jak znalazł.

Niewiarygodne, dopiero się zawiązali, a tu już szósta płyta. I chyba mocno podobna do wszystkich poprzednich. "Lion Heart" to kolejna dawka pop-rockowych melodii, która wychodzi spod pióra jednego z najlepszych AOR'owych speców, jakim apodyktyczny w robocie, a przyjazny otoczeniu Jim Peterik. Ten niegdyś przywódca Survivor, czyli maszynki formującej niezliczoną ilość przebojów, ma do ich konstruowania odpowiednio nastrojone ucho. To właśnie jego osoba stoi współautorską odpowiedzialnością za gigantycznymi "Eye Of The Tiger", "I Can't Hold Back" czy "Burning Heart". A zatem, z kogo uczynić głównego plantatora melodic-rocka Ameryki, jeśli nie z niego.

Średnie warunki wokalne Peterika zmuszają go do udziału (oprócz wiadomego żonglowania klawiszami oraz gitarą) w wokalnych chórkach, zaś na pierwszym planie widnieje obdarzony silnymi płucami Toby Hitchcock. Nie jest on tej miary uroczo śpiewającym partnerem Peterika, co nieżyjący Survivor'owiec Jimi Jamison, jednak mimo wszystko "młodziak" ma w sobie parę oktaw, którymi paraduje jak paw.
Zachodzi we mnie jednak pewien żal, iż produkcja całej tej płyty nie wyrasta ponad szablonową przyzwoitość. Tym bardziej, że od Peterika musimy wymagać więcej. Pod tym względem trochę taki stary kapeć. Na plus, warto obu panom dopisać entuzjazm oraz nierobienie z niesionego rocka izby nadęcia. Tutaj liczą się melodie, refreny i świetna zabawa. I fajnie, że siedemdziesięcioletni Peterik to wciąż dynamit, a nie jak często bywa na tym etapie życia, kolejny emerytalny akustyczno-balladkowy manekin.
Znalazłem tu kilka konkretnych, niezłych i z serca płynących zdynamizowanych piosenek - "We Play For Free", "Good Thing Gone", a nawet ze swym wstępnym gitarowym motywem przywołujące na myśl "Eye Of The Tiger", chwytliwe - choć nie o podobnej magii - "Carry Me Back". Jest też okraszona efektownymi ejtisowymi klawiszami ballada "Unfinished Heart" i jeszcze sporo innych w podobnych duchu pozytywnych piosenek. Łatwo wślizgujących, lecz niestety nieczyniących pożądanej krzywdy. Taka trochę sacharyna - słodkie, ale niekaloryczne.


A.M.