JOE BONAMASSA
"Royal Tea"
(PROVOGUE)
***
Królewska herbatka w blaszanej papierośnicy. Oryginalnie trzeba przyznać zapakowano kompaktową edycję najnowszego dzieła Bonamassy. A co w muzyce? Chyba bez większych zmian. To wciąż pełen zacięcia i niekiedy wirtuozerii blues rock, w jakim doskonale czuje się ten amerykański poskramiacz gitar - które zresztą kolekcjonuje z filatelistycznym zacięciem.
Na szczęście do bluesa nie potrzeba wielkiego głosu, no i też Bonamassa go nie ma, ale wie, co zrobić z gitarą, więc gdy wpada w trans, jego gra bywa nieobliczalna. Tę umiejętność nasz bohater dawno opanował do perfekcji, dlatego też jego gitarowe zagrywki/solówki zdobią każdy utwór - i niekoniecznie tylko na tej płycie. Szkoda jedynie, że kompozycyjnie coś się wypaliło. Że poza zachwycającą techniką, śpiewnik Bonamassy osiadł na mieliźnie. Ostatnie płyty mistrza zachwycają tylko fragmentarycznie, jednak wzorca należy szukać na wciąż niedoścignionym "Driving Towards The Daylight". A to już osiem lat od tamtych doskonałych chwil. Trochę długo trwająca niemoc. No, ale tamtemu albumowi przyświecało słońce Nevady i Kalifornii, tymczasem Bonamassa tropem muzycznych inspiracji Johnem Mayallem, Eric'kiem Claptonem czy Jeffem Beckiem podążył ku brytyjskim Wyspom oraz zrealizowaniu się pod okiem nieodłącznego Kevina Shirleya w londyńskich Studiach Abbey Road. A więc w miejscu, w którym spełniali się też Beatlesi czy Pink Floyd. I wpłynęło to znacząco na "Royal Tea", które niesie też pewien angielski posmak.
Na plus wyłania się "Beyond The Silence". Dobry tytuł, bowiem faktycznie to taka rzecz od ciszy po krzyk, gdzie w refrenie dominują jedynie trzy wzięte z tego tytułu słowa. Jest jeszcze nawiązujący klimatem do Brytyjskiej Inwazji 60's numer "High Class Girl", który aż tryska atmosferą dawnych dokonań Ten Years After. Gdyby tylko podstawić pod mikrofon głos Alvina Lee, mielibyśmy czysty klasyk ze śpiewnika tamtej fantastycznej formacji. Spodobało mi się jeszcze rock'n'roll/rockabilly "Lonely Boy", gdzie obok towarzyszących dęciaków, także nieźle zasuwa na pianinie Jools Holland. Numer przelatuje w dwie minuty, a trwa cztery.
Nie zachwycił mnie - okraszony zresztą dumą Bonamassy - albumowy wstępniak "When One Door Opens". Pomimo, iż na pozytyw zgrabnie tu maestro nawiązuje do "Bolero" Jeffa Becka, momentami szarpiąc jak rasowy metalurg, a i z duszą na ramieniu kojąc w końcówce. Pod tym ostatnim względem wolę go jednak, w choćby finałowej country/folk balladzie "Savannah". W jej chórkach nawet ex-Whitesnake'owy Bernie Marsden.
Nie bardzo też przychylam się do tytułowego, nienaturalnie nabuzowanego, choć w rekompensacie przyozdobionego żeńskimi chórkami "Royal Tea". Trochę z tego taka rąbanka, podobnie jak dla odmiany miałkie "A Conversation With Alice". Na domiar dobrego, oczywiście obie pierwszorzędnie zinstrumentalizowane.
Bonamassa to artysta typowo koncertowy, który płyty nagrywa jedynie po to, by mieć potem z czego na scenicznych deskach pograć. Z racji jednak ogólnego za-lockdown'owania ostatnio wpadł na pomysł wideokoncertowania, płatnego systemem pay per view. Grosza bym nie dał, bo albo prawdziwy pot, albo co najwyżej plakat na makatce. Na szczęście nierówne repertuarowo "Royal Tea" stoi też projektem zasilenia programu "Fueling Musicians", z którego część zysków ma wspomóc muzyków niedających materialnie rady w obecnych trudnych dla nich czasach. I to na ogólny duży plus - także tego albumu.
A.M.