czwartek, 12 listopada 2020

BRUCE SPRINGSTEEN "Letter To You" (2020)








BRUCE SPRINGSTEEN
"Letter To You"
(COLUMBIA)

****





Boss to osobnik namaszczony przez gitarę, do której ciągnęło go od szczenięcych lat, co też trochę odbiło się kosztem edukacji, ale na szczęście natura nie pozbawiła go potrzebnej wrażliwości oraz inteligencji, plus istotnego wobec rocka temperamentu. Owe przypadłości wcale nie muszą się wzajemnie wykluczać, o czym wiemy od dawna. A Springsteen wie, jak tego wszystkiego używać.
Na "Letter To You" łapiemy smugi z bogatego życiorysu Springsteena, który tym razem jakby jeszcze trochę odważniej spogląda wstecz, przeglądając karty zakurzonych wspomnień. Jest przy tym jakby przytulniejszy, pomimo iż obok pełnych ciepła i nostalgii fragmentów, serwuje także bezpardonowe, typowe dla siebie zadziorne rock numery ("Rainmaker", "Burnin' Train", "Ghosts"), aurą ocierające się o dawne "No Surrender" czy "Glory Days". Jego najnowszy album nie unika również wątków związanych ze starzeniem, przemijaniem czy śmiercią, pomimo iż on sam nigdzie się jeszcze nie wybiera.

Springsteen, jak zawsze bywa epicki, choć ku przewrotności, z jego narracji wydobywają się jak najbardziej typowe wobec tradycyjnych piosenek refreny. Ach, zapomniałbym, jeszcze ważna albumowa okładka - z przemarzniętym w zimowej scenerii Bossem, który jednocześnie z rozchylonym w skórze kożuszkowym kołnierzem wygląda na emocjonalnie rozgrzanego. Tak jawi się facet, który zawsze sercem ma dużo do wyśpiewania, wykrzyczenia i wyskandowania, a który zarazem nigdy nie cudzołoży. I ja też wciąż słucham jego z zapartym tchem oraz podskórnym mrowieniem.
Springsteen to także ktoś, kogo piosenki od zawsze rysują tak frapujące motywy, że nawet niemuzyczny na co dzień kinoman zechce się w nie wpatrywać.
Na 12-utworowym "Letter To You" znajdziemy przynajmniej kilka fantastycznych numerów. Mnie szczególnie położyły cztery - wydziergane, niczym na miękkiej tkance tatuaż, a jednocześnie utrzymane w średnim tempie, tytułowe i zarazem singlowe "Letter To You" ("... w moim liście do Ciebie wysłałem wszystko, co uważałem za prawdziwe ..."), następnie, pełna refleksji, acz utrzymana podniośle, niemal ceremonialna ballada "Last Man Standing" ("... spakuj gitarę, wypij jeszcze ostatnie piwo i wbijaj w serca tłum...") - to oda do zespołu The Castiles, wczesnego bandu Springsteena, do którego dobił jako nastolatek. Następnie, weźmy na ruszt zamykającą całość, zdecydowanie bardziej temperamentem opanowaną balladę "I'll See You In My Dreams" (bo, gdy wszystkie lata odejdą, zobaczymy się w moich snach. A zobaczymy się, gdy przyjdzie nam się spotkać w innej krainie, bo przecież śmierć to nie koniec), gdzie podobnie, jak w piosence "Ghosts", Springsteen baraszkuje po starych ciuchach, gitarach oraz wzmacniaczach zmarłego przed dwoma laty swojego kumpla/gitarzysty, George'a Theissa. No i jeszcze albumowa perła, 4,5-minutowe "House Of A Thousand Guitars" ("obudź się i otrząśnij z kłopotów przyjacielu, pójdziemy tam, gdzie muzyka nigdy się nie kończy, od stadionów po małe miejskie bary rozświetlimy dom tysiąca gitar"). Rzecz równie chwytająca za mięsień sercowy, co na poprzednim "Western Stars" obłędne "There Goes My Miracle". Zawsze jeden taki skarb musimy na jego płytach wyłowić. Nieważne, czy tych zaledwie bardzo dobrych, czy jeszcze bardziej udanych, bądź najdoskonalszych - bo zdaje się chyba innych nie nagrywać. A co z pozostałymi ośmioma nagraniami? Jak najlepiej, gdyby ktoś czasem powątpiewał. No bo, jak tu przejść obojętnie wobec wskrzeszonych po niemal pół wieku od momentu swych narodzin: "Janey Needs A Shorter", "If I Was The Priest" oraz "Song For Orphans". Jak również nie wsłuchać się w zmaganie z duchowością, acz wyzbytego pośrednictwa religii - w "The Power Of Prayer", bądź w uroki najbardziej wyciszonej ballady "One Minute You're Here" lub innej, jednocześnie zdecydowanie rozwleklejszej "Song For Orphans" (Synowie szukają ojców, ale ojców już nie ma. Zagubione dusze szukają wybawców, ale ci przecież nie są wieczni) - rozpisanej głównie na pianino, gitarę oraz harmonijkę. Wreszcie, jak też możliwym byłoby nie dostrzec znajomo brzmiącego saksofonu Jake'a Clemonsa - którego wujem zmarły przed niemal dekadą etatowy E Street Band'owiec, Clarence Clemons - oraz całej reszty dobrych fluidów porozmieszczanych na kolejnej historycznie udanej płycie Bossa. Kogoś, kto nawet, jeśli tym razem nagrywa płytę niemającą ambicji zmieniać świata, to i tak zawsze mocno go duchowo wzmacnia.

 
A.M.