czwartek, 6 sierpnia 2020

TOKYO MOTOR FIST "Lions" /2020/








TOKYO MOTOR FIST
"Lions"
(FRONTIERS)

****





Najnowszy album kwartetu Tokyo Motor Fist wiernie podtrzymuje zasady ustalone przed trzema laty podczas fonograficznego debiutu - jest melodyjnie i r'n'rollowo, acz bez histerii i z naciskiem na amerykańską produkcję. Za tę ostatnią odpowiedzialny gitarzysta/instrumentalista klawiszowy, a znany z Trixter, Steve Brown. Nie ukrywa on fascynacji mistrzami konsolet profesji, Bruce'em Fairbairnem, Robertem Johnem "Muttem" Lange'em czy Desmondem Childem, choć za gitarowego guru stawia sobie nieodżałowanego Randy'ego Rhoadsa. Brown w dziedzinie kompozytorskiej nie wyznaje demokracji, sam lubi trzymać łapska na kierownicy, ale szczęśliwie z powodu jego indywidualizmu nikt się tutaj nie zabija. Na "Lions" panuje ustalony wcześniej ład, tak więc niekiedy można nawet żałować, że w garderobie grupy choć przez moment nie unosi się zapach wnętrza bryki Rolling Stonesów.
Było słówko o Steve'ie Brownie, a zatem dla przypomnienia dorzucę jeszcze trzy pozostałe i równie kompetentne nazwiska. Otóż, wokalne pole zagospodarowuje Ted Poley (Danger Danger, Melodica), jak zawsze ciekawe linie basu kreśli Greg Smith (w przeszłości m.in. Rainbow, Blue Öyster Cult czy Alice Cooper), zaś w bębny bardziej wali niż muska Chuck Burgi (znany z Rainbow, Balance czy Blue Öyster Cult). Absolutnie zgrany kolektyw, na dodatek noszący w płucach przekonanie w sukces.
"Lions" jest płytą sporządzoną nie tylko pod wielbicieli wczesnych Danger Danger, ale i też dla opętanych najlepszymi dokonaniami dawnych Warrant, Firehouse, Bon Jovi czy Def Leppard. Zresztą, ci ostatni nasuwają się od samego albumowego brzegu - w kompozycji "Youngblood". To przecież nic innego, jak stylistyczna krzyżówka dokonań Danger Danger, rodem z ich pierwszych dwóch albumów, plus właśnie szczypta Def Leppard okresu "Histerii" - m.in. identyczne partie chóralne. Nawet Poley zaśpiewał tu bardziej jak Joe Elliott, niż jak Ted Poley. I lepiej nie można było rozpocząć, a przecież po pierwszym ciosie błyskawicznie dochodzi równie efektowny drugi - kawałek "Monster In Me". On również do złudzenia przybliża ejtisową witalność Danger Danger, choć oczywiste, iż takim skojarzeniom najbardziej dopomaga właśnie głos Poleya. Lecz proszę dać wiarę, to jest dokładnie ta muzyka. Stawiam, że nikogo oba kawałki nie rozczarują, podobnie jak utrzymane w identycznej konwencji "Around Midnight" lub "Mean It", jak również nieco zadziorniejsze i mroczniejsze "Decadence On 10th Street" (rzecz nawiązująca do jasnych i ciemnych stron rock'n'rolla, a jednocześnie oddająca hołd ulubieńcom Steve'a Browna, grupom Aerosmith oraz Van Halen), ponadto doprawione saksofonem Marka Rivery (muzyka obozu Billy'ego Joela) oraz gitarowymi partiami powstałymi już przed trzema dekady dla Trixter - "Sedona", plus ballady: "Look Into Me", "Blow Your Mind" oraz najpiękniejsza "Lions" - naznaczona smakowitym klawiszowym solo, w gościnie tu zabawiającego Styx'owca Dennisa DeYounga. I nie tylko on powyższej sprawie się przysłużył, albowiem w ramy tej blisko 7-minutowej perły, smyczki wdrożył znany ze współpracy z Marillion, Michael Hunter. Piosenka będącą rodzajem podniosłej pieśni traktuje o współczesnym świecie pełnym zła i chaosu, jednocześnie stając się cegiełką względem muru naprawiania powszechnego zepsucia.
Na finał pozostawiono prawdziwą wisienkę na torcie - "Winner Takes All". Znam kilka piosenek o identycznym tytule, i wszystkie w dechę. Tym razem też nie mogło być inaczej. Na wstępie pojawiają się smyczki, ale już po tuzinie sekund wyłania się piekielnie melodyjny galop, taki w duchu dokonań Larry'ego Greene'a i jego Fortune, czy nawet spokrewnionych z nimi personalnie i stylistycznie Harlan Cage. Coś nieprawdopodobnie pięknego, czego nie wolno wrzucić do niszczarki. Kolejne cztery i pół minuty wielkości 2020 roku. A to, że ten piekielne cudowny kawałek nie ma szans na dzisiejszych listach przebojów, wynika jedynie z frustracji współczesnego świata, nie zaś z żadnej ułomności niesionej muzyki. Jest to zarazem jedyny kwiatek w tym albumowym wazonie, który powstał przed blisko czterema dekady i nie skomponował go Steve Brown, lecz Chuck Burgi. Ale Brown nie byłby sobą, gdyby nawet do obcego ogródka nie dosypał własnego ziarna, tak więc i tutaj na aktualne potrzeby pozmieniał co się da, i wyszedł z tego nieprzereklamowany albumowy killer. To jedna z tych rzeczy, których chce się słuchać bez liku.
"Lions" to płyta z entuzjastycznym i wypolerowanym hard'n'heavy-rockiem, zdecydowanie bliższym uśmiechniętej Kalifornii niż jakże nam bliskiej - począwszy od Podkarpacia po Żuławy - gastronomi na plastikowych talerzykach, a jednak usilnie namawiam, by spróbowano go w każdym ojczyźnianym zakątku.


A.M.