piątek, 14 sierpnia 2020

EPITAPH "Five Decades Of Classic Rock" (2020)








EPITAPH
"Five Decades Of Classic Rock"
(MIG-Music GmbH)

****



W tym schludnym i jednocześnie pucołowatym digipaku czyhają trzy kompakty od zespołu, który rozpoczynał od krautrocka, umiejętnie w jego obszarze łącząc elementy psychodelii, bluesa oraz rocka progresywnego, z czasem jednak upraszczając formułę do bardziej komunikatywnego (czytaj: prostszego) hard rocka, by w międzyczasie zmienić nazwę i pograć modną w latach 80-tych lżejszą odmianę klawiszowo-gitarowego heavy metalu. Długi opis jak na początek, jednak rozprawiać będziemy o zespole uprawiającym swą sztukę od bitych pięćdziesięciu lat.
Ten wywodzący się z Dortmundu band do dzisiaj współtworzy dwóch jego (z trójki) założycieli - Bernie Kolbe oraz Cliff Jackson. I są to postaci ogromnie cenione, nie tylko w obrębie własnego kraju, albowiem grupę polubiono niemal wszędzie, w tym także i u nas.
"Five Decades Of Classic Rock" to bogato przyodziana kompilacja z półwiecznej działalności Epitaph, przygotowana z uczuciem i pietyzmem, do tego solidnie, nie pomijając żadnego etapu, a jednak w dużym stopniu ten przemiły boksik nie załatwia sprawy. Nie wolno na jego podstawie zrezygnować z przynajmniej kilku regularnych i jawiących się monolitycznie albumów. Pamiętajmy, iż kompilacje mniej przebojowych zespołów, a Epitaph do nich należy, powstają w oparciu o starcie preferencji wytwórni oraz wykonawcy, gdzie zwykły odbiorca nie ma nic do powiedzenia, a przecież to on głównie wie, co najlepsze.
Na dysku pierwszym, opartym o okres 1971-85, przede wszystkim brakuje oryginalnych nagrań z pierwszych dwóch albumów. I to tych najwyżej cenionych przez obóz sympatyków starego dobrego rocka. Ich absencja rozbiła się głównie o prawa autorskie, albowiem pochodzą z dawnego i trudniejszego w dostępie katalogu Polydoru. Zatem pozyskanie potrzebnego archiwalnego materiału w obecnym położeniu grupy (współpraca z inną wytwórnią) znacznie utrudniłoby sprawę (względy finansowe), tak też zdecydowano, by kilka najistotniejszych kompozycji ("Stop Look And Listen", "Visions", "Early Morning" oraz "Crossroads" - wszystkie w wersjach live, a "Little Maggie" w edycji acoustic) przypomnieć w wersjach znacznie odmłodzonych. Mało tego, w późniejszym toku pierwszego dysku, też sprawy mają się różnie. Nie wszystkie kompozycje z kolejnych albumów trafiają tu w oryginalnych zapisach. Obok autentyków, jak w przypadku "Reflections", "Return To Reality", "Heartless" czy do dzisiaj pojawiającego się na koncertach "Ain't No Liar", sąsiadują kolejne zamienniki koncertowe, czego przykładem utwory "On The Road" czy "Bad Feeling". Nie mam nic do koncertów, tym bardziej, że gra na żywo niejednokrotnie stawia wykonawcę w lepszym świetle, jednak w przypadku Epitaph przeważnie zwyciężają dopracowane w szczegółach wersje studyjne. Poza tym, dostarczony tu pokaźny rozsiew wszelakich live'ów, dobrany został niekoniecznie na podstawie najlepszych w historii grupy wykonań, co o kapkę obniża wartość tej w sumie wciąż fajnej składanki.
Korzystając z okazji muszę jeszcze dokonać pewnego obowiązkowego wtrętu. Otóż, po wspomnianych dwóch pierwszych płytach ("Epitaph" oraz "Stop, Look And Listen") przetasował się nieco skład bandu, zmieniła się również wytwórnia, a do kompletu także kierunek poszukiwań - z prog-rockowego na czystej maści hard rock. Jednak wkrótce po tej przemianie Epitaph (połowa lat 70-tych) zafundowali sobie długą przerwę (oficjalnie się rozwiązując), ponieważ ich nowa, a dająca z początku ogromne nadzieje wytwórnia, akurat zbankrutowała. Na szczęście grupa rychło się pozbierała, pomimo iż kolejny, czwarty już album, pojawił się na półkach sklepowych dopiero po pół dekadzie - wspaniały i niemal kompletnie zlekceważony w epoce longplay "Return To Reality". Kolejne płyty niestety również przepadły, stając się jedynie lokalną ciekawostką w rodzimych Niemczech. Zniechęceni muzycy ostatecznie porzucili ten stylistyczny kurs, by w połowie lat osiemdziesiątych przerzucić się na modny wówczas melodyjny klawiszowy heavy metal - najpierw pod szyldem Kingdom, a wkrótce przemianowanym na Domain. I tu uwaga, druga płyta Domain - "Before The Storm" - to autentycznie jedna z najlepszych rzeczy w obrębie tego gatunku, jakie w życiu słyszałem. Szkoda, że obecnie brakuje jej w płytowych wznowieniach. Na "Five Decades...", z tego konkretnego albumu pojawia się zaledwie jeden utwór  -"Edge Of The Knife". W dodatku, w kompletnie innej wersji, nagranej przez współczesny skład wraz z chórem. I podobnie sprawa dotyczy piosenki "Love Child" (tutaj w wersji z ubiegłorocznego albumu "Long Ago Tomorrow"), która ostatecznie również należy do katalogu Domain, choć pierwotnie ci sami muzycy umieścili ją na jedynym albumie pre-Domain'owych Kingdom. Tu niecodzienna historia, otóż wspomniana płyta Kingdom została wkrótce po uwolnieniu z magazynów wznowiona także pod szyldem Domain, tyle, że pod zmienionym tytułem, z inną okładką, acz z dokładnie tym samym materiałem. Natomiast niesprzedane egzemplarze pogrzebanych już Kingdom, pomału usuwano z handlu. Ale tu ciekawostka, w swoim czasie na CD wznowiono obie wersje. I zaledwie tyle z epoki Domain odszukamy na "Five Decades...". Niewiele, ale dobre i to. Szczególnie na początek wobec kogoś, kto z tą muzyką nie miał jeszcze do czynienia. 

Pod względem ingerencji w oryginalny materiał, o wiele lepiej przedstawia się dysk drugi. Zgromadzono na nim współczesne dokonania grupy, powstałe od 2000 roku wzwyż, aż do ubiegłorocznego albumu "Long Ago Tomorrow". A, że pieczę nad tymi dziełami pełnią dobrze dogadujące się firmy "in-akustik" oraz "MIG", tak też nie trzeba było szukać wobec pierwowzorów żadnych zamienników. Otrzymujemy więc połowę materiału z niezłego albumu "Remember The Daze" (m.in. poruszający utwór "Hole In My Head" - opowieść Cliffa Jacksona o koledze, który odebrał sobie życie) oraz po kilka reprezentantów z trzech kolejnych, moim zdaniem jeszcze lepszych płyt: "Dancing With Ghosts", "Fire From The Soul" oraz ostatniej "Long Ago Tomorrow". Szczególnie kładę na szalę tę środkową, niemal bezbłędną na całym jej obszarze. Lecz ku zaskoczeniu, wybrano z niej tylko dwa nagrania - "Nightmare" (piosenka o młodej dziewczynie, która wyrwała się z koszmaru życia w mieścince) oraz "One Of These Days". W dodatku, na domiar jakiemuś psikusowi, "One Of These Days" pomimo dostarczonej tu w sumie niezłej wersji live, akurat przegrywa z lepszym, bardziej powerowym pierwotnym studyjnym odpowiednikiem. Czasem niedobrze jest kombinować podczas doboru repertuaru, a już szczególnie na tak uroczystego składaka.
Posiadacze pełnego płytowego dorobku Epitaph niewiele wyciągną rozkoszy z pierwszych dwóch dysków "Five Decades...", jednak trzeci usatysfakcjonuje zarówno ich, jak też ewentualnych nowicjuszy, którzy po polubieniu materiału z pierwszych dwóch, zapewne zadeklarują chęć dalszego pobuszowania w tym arcyciekawym temacie.
Bonusowa płytka zawiera rzeczy całkiem nowe plus różnego rodzaju dema, efekty wyluzowanych jam session, jak i ponownie materiały koncertowe. To tutaj właśnie znajdują się obie wspomniane kompozycje Domain, ale też pochodzące ze stajni Jimiego Hendrixa, akustycznie zaserwowane "All Along The Watchtower" oraz "Villanova Junction", do tego wersja a cappella kompozycji "Sad Song", nagrany w okolicach 1976/77 (zespół sam nie pamięta) cover grupy The Easybeats "Good Times" - skomponowany przez George'a Younga, jednego z braci rodziny AC/DC (Meat Loaf wykonywał to niegdyś pod tasiemcowym tytułem "Runnin' For The Red Light /I Gotta Life/"), ponadto koncertowe "Who Do You Love" - współczesne jammowanie grupy wokół klasycznego numeru Bo Diddleya, ale też niemało innych ciekawostek. Przede wszystkim jednak otrzymujemy cztery nagrania premierowe. Nową, lecz niestety okrutnie okrojoną i pozbawioną dawnego szaleństwa wersję (w takiej formule należy jej poszukać jedynie na rozszerzonej edycji płyty "Stop, Look And Listen") nagrania "Are You Ready", plus trzy nieźle sporządzone covery: "What's Going On" - z repertuaru Rory'ego Gallaghera i jego Taste (w początkach kariery grupa często z Rorym koncertowała), "Sympathy" - dobrze u nas kojarzonej grupy Rare Bird oraz "Albatross" - sporego przeboju wczesnych Fleetwood Mac - jednocześnie prawdziwej ozdoby w dorobku niedawno zmarłego mistrza białego bluesa Petera Greena. Epitaph nagrali ten utwór na pięć miesięcy przed jego śmiercią.
Uspokoję, z powyższych czterech nowinek nie wynikają żadne akustyczne przynudzania, a pełnej krasy elektryczne songi, co dostrzegalnie podwyższa walor wydawnictwa.
I jeszcze coś dla bardziej wiekowych fanów Epitaph. Powinno ich uradować dokonane na żywo 4-ścieżkowe demo do kompozycji "Train To The City", które dotąd nie było wydane na żadnej z płyt.
"Five Decades Of Classic Rock", pomimo kilku grzechów, dostarcza reprezentatywne "the best of", a także niemało niespodzianek.
Za przesłanie grupy niech przyświeca ubiegłoroczny, jednocześnie także dostępny tu utwór "Keep Standing Like A Rock" - bo bez względu na to, w jak złej sytuacji się znalazłeś, idź dalej, gdyż pod auspicjami rock'n''rolla wszystko wkrótce zmieni się na lepsze.


A.M.