czwartek, 13 sierpnia 2020

DEEP PURPLE "Whoosh!" (2020)









DEEP PURPLE
"Whoosh!"
(earMUSIC)

****




Odrealniona i jakby nieco apokaliptyczna okładka, z rozsypującym się kosmonautą, bez wątpienia znajdzie się w czołówce albumowych grafik katalogu Deep Purple, albo i nawet art-postępków tego roku. Sugestywny tytuł "Whoosh!" określa, iż oto właśnie coś przeminęło, przeleciało - pokrywając się zarazem z niedawnymi słowami Rogera Glovera: "teraźniejszość w jednej chwili staje się przeszłością".
Ponownie studio w Nashville i ponownie na stanowisku realizatorskim Bob Ezrin. To już trzecia z rzędu płyta Deep Purple przez niego wyprodukowana. I nie tylko wyprodukowana, albowiem Ezrina, obok Rogera Glovera, a nawet kilku dam, usłyszymy również w partiach chóralnych.
Na początek "Throw My Bones" - utwór, który poznaliśmy jako pilotażowy, zanim go jeszcze wytłoczono na singlu. Zachwycająca, wpadająca w ucho, choć niełatwa kompozycja, nasączona dostojną klawiszową symfonią Aireya plus zgrabnym gitarowym solo Morse'a, a i utrzymującym się dużym wokalnym potencjałem Gillana. Ten facet wciąż wspaniale śpiewa, choć złośliwi powiedzą, że w jego wieku to już tylko zasługa producenta. Eleganccy Deep Purple, którzy nowy album otwierają mocnym akcentem, pomimo iż naturą rzeczy wyzbytym młodzieńczych sprzężeń, przesterów, galopad czy dewastacji sprzętu. I co od razu warto wiedzieć, na "Whoosh!" nie znajdziemy ani jednej wyścigówki, w stylu "Highway Star" czy "Burn", a jednak od razu poczujemy dystynkcję najprawdziwszych Deep Purple. Brzmiących jednym ciągiem świeżo, naturalnie, i co ważne - współcześnie. Sprawia to, że "Whoosh!" na całym obszarze zachwyca lekkością, różnorodnością oraz jak zawsze bliskim swej natury kunsztem wykonania. Dobrze też poczuć, że Purpurowi nie są więźniami schematów.
Po "Throw My Bones" pojawiają hard rockowe "Drop The Weapon" oraz "We're All The Same In The Dark". Niezłe momenty, jednak po tak okazałym albumowym początku, chłodzące nieco atmosferę. Ale już wkrótce dobija albumowa perła - "Nothing At All". Pomimo kolektywnego wykonania, patronat nad nią przejmuje Don Airey, który niczym konsekrowanymi dłońmi snuje niezwykłej urody klasycyzujące klawiszowe meandry, odwołujące się do baroku. A więc do epoki jakże bliskiej Jonowi Lordowi, po którym to przecież Airey przejął w grupie schedę. Prawdziwa symfonia zmysłów oraz złota zgłoska tego albumu, będącą nawałnicą smaków wyłaniającą się z bukietu pomysłów. Na podstawie tego utworu widać, jak przestronne pole widzenia ma Airey i ile w nim twórczego potencjału. Szkoda, że na swoich solowych płytach nie rozwija podobnych pomysłów, tylko zamęcza nuty z tym wiecznie napiętym nudnym wydzierusem Carlem Sentance'em. Warto także docenić przestrzenną i subtelną produkcję "Nothing At All" - ciekawe, ile tym razem Ezrin przefiltrował pomysłów, by nadać utworowi tak zwartej emocjonalnej całości? - efekt doskonały.
Ale idźmy dalej. Pierwsze takty organów w "No Need To Shout" przywołują na myśl wstęp do "Perfect Strangers", lecz po chwili wyłania się temat o zupełnie innym charakterze. W jego sercu odkrywamy kolejny fantastyczny pianistyczny popis Aireya, któremu dano na tej płycie pograć, jak nigdy dotąd. Kilka sekund z jego solo nasuwa skojarzenia z George'em Gershwinem i jego "Błękitną Rapsodią". Pójdę dalej, to jakby przyspieszony Leonard Bernstein, który w 1976 z nowojorskimi Filharmonikami w Royal Albert Hall zamknął usta wszystkim powątpiewającym w jego wielkość. Don Airey na Purpurowym gruncie również coraz odważniej walczy o należny szacunek, a dzięki tej płycie, w gestii posiadanego ogromnego potencjału, nareszcie stawia przysłowiową kropkę nad "i".
Skrywające pierwiastek magii, nieco leniwe "Step By Step", również nie ucieka od fascynacji muzyką klasyczną, głównie śląc ukłony ku dokonaniom J.S. Bacha. Urocze trzy i pół minuty, jednak nie tej wielkości, co "Nothing At All".
Ujawniłem na wstępie różnorodność tego albumu, tak też dla przeciwwagi pojawia się tu również rock'n'roll - "What The What". Piosenka w tekście punktująca wyróżnik dla przeboju "Long Tall Sally" - niedawno zmarłego Little Richarda - ale też zdejmująca na moment ciężar klasycyzującej powagi. Otrzymujemy ponadto bigbitowe, instrumentalne "And The Address", a więc remake kompozycji znanej z debiutanckiego longplaya "Shades Of Deep Purple" - bardzo podobnej do pierwowzoru, o ile odliczymy dawny dłuższy wstęp oraz kilka brakujących efektów. Bardzo fajnie, że grupa przypomniała tę kompozycję. To dobra zachęta dla młodszego grona, by spróbowali przed daniem głównym retro przystawki za sprawą składu Mark I.
Przed nami jeszcze dość niekonwencjonalne, hardrockowe "The Long Way Round" - zaopatrzone w kolejne niezłe sola na klawiszach oraz gitarze, do tego chórki, i niekoniecznie całość trzymająca się zasad piosenkowego szablonu. Po czym, z tamtego już oparów wyłania się nieco tajemnicze "The Power Of The Moon". Rzecz symbolizująca istotę Księżyca, bez którego na Ziemi nie dalibyśmy rady. Airey znowu akcentuje pokaźny organowy majestat, natomiast Steve Morse na jego tle dostarcza już tylko kilku niewinnych gitarowych zagrywek. Kolejne dwa dobre nagrania, będące jednak rodzajem preludium wobec następującego po nich mocnego aktu. Jest nim nierozerwalny 7-minutowy zbitek utworzony z instrumentalnego "Remission Possible" oraz wręcz nadzmysłowego "Man Alive" ("właśnie coś na plaży zostało wyrzucone na brzeg - żywy człowiek") . To właśnie w "Man Alive" padają słowa z albumowego tytułu: "whoosh!". Jednak za moment kulminacyjny, należy uznać osadzoną w sercu nagrania oraz gdzieś pod jego koniec, magiczną melodeklamację Gillana, którą rozpoczynają słowa: "After some thousands of years, Fewer than the smallest imaginable intake of breath..." - dreszcze.
Pozostał nam jeszcze tylko bonus - "Dancing In My Sleep". Kompozycja dostępna zarówno w wersji standard, limited czy na winylu, a więc żaden rarytas wobec jakiejkolwiek edycji. Jej "dodatkowość" polega na odczepieniu od przypisanych wcześniejszym dwunastu kompozycjom aktom nr 1 i 2. Kolejny rzetelny hard rock, choć nie o takim strategicznym znaczeniu, jak kilka wcześniej przytoczonych wyróżników.
Deep Purple to galeria indywidualności, która jak widać, może solidnie działać razem, natomiast ich nowe dzieło jasno dowodzi, iż pod atrakcyjnym opakowaniem nie musi zabraknąć równie okazałej treści. A jednak, pomimo iż "Whoosh!" wydaje się absolutnie kompletne, podskórnie wyczuwam, że Deep Purple jak zawsze pozostawiają nam pewien lufcik niedopowiedzenia. A zatem, do następnego!


A.M.