poniedziałek, 24 sierpnia 2020

CPR "CPR" (1998) / CPR "Just Like Gravity" (2001) - reedycje 2020





CPR
"CPR"
/BMG/

****



CPR
"Just Like Gravity"
/BMG/

****






Od dawna na rynku brakowało tych płyt. Jak dobrze, że BMG wzięli się za ich reedycje, które teraz powracają w gustownych digipakach i z poprawionym dźwiękiem. Co prawda, bez dodatkowych nagrań, za to z na tłusto opracowanymi książeczkami.
CPR wcale nie byli taką epizodyczną formacją, na co mógłby wskazywać ich skromny płytowy dorobek - dwa albumy studyjne plus dwa koncertowe.
W grupie na pozycji lidera urzędował śpiewający, a zarazem grający na gitarze akustycznej David Crosby - muzyk słusznie osławionych CSNY, a w latach odleglejszych członek The Byrds. W okresie zainicjowania CPR, Crosby stawał na nogi po chwilę wcześniejszym przeszczepie wątroby, do którego doszło w wyniku przeginania z alkoholem oraz narkotykami. Cudem wyzdrowiał, a zebrane siły zaowocowały chęcią nowej muzycznej przygody.
Crosby to facet o trudnym charakterze, jeszcze burzliwszym życiorysie, lecz jednocześnie właściciel cudownego głosu. W CPR towarzyszyli mu, sesyjny gitarzysta (elektryczny, akustyczny, grający też techniką slide, mandolinista, basista i wokalista) Jeff Pevar oraz adoptowany syn James Raymond - występujący w roli pianisty/organisty, a także wokalisty.
Trio wspomagał jeszcze sztab siedmanów, wśród których m.in. kapitalny basista Leland Sklar - charakterystyczna wizerunkowo postać, człowiek o zaroście Dziadka Mroza i specyficznych kolistych okularach - szczególnie dający się zapamiętać z występów u boku Phila Collinsa, choć tak po prawdzie współpracujący też z tuzinami innych potentatów.
Obie płyty ("CPR" oraz "Just Like Gravity") powinny przypaść do gustu miłośnikom wszystkich muzycznych etapów Davida Crosby'ego. Sporo tu natchnionych folk-rockowych ballad, przepełnionych nutką jazzu, ale też w pewnym sensie dawną kwiatkowo-hipisowską narracją.
Wydany oryginalnie w 1998 roku album "CPR" otwiera utrzymana w duchu dokonań CSNY kompozycja "Morrison". Piosenka wbrew sugestii wcale nie będąca hołdem wobec Jima Morrisona, pomimo iż traktująca faktycznie o nim. David Crosby nie był fanem lidera The Doors, a skrywanej wobec niego niechęci nigdy nie ukrywał. Niejednokrotnie sugerowano mu zazdrość, a nawet obsesję na punkcie Króla Jaszczura. Waśni łatka przylgnęła do niego tak mocno, iż w ostateczności musiał powstać odpowiedni utwór. I co by nie mówić, piękny - "...był szalony i samotny, ślepy jak nietoperz, lecz zbyt głuchy, by usłyszeć samego siebie...". 
Album oferuje pakiet bogatych i nietuzinkowych melodii, w które wbito znajome, a'la CSNY harmonie wokalne, do tego całość przyodziano ciepłym i niespiesznym nastrojem. Crosby'ego można jeść łyżkami, podobnie jak liryczną gitarową grę Pevara i subtelne klawiszowe wędrówki Raymonda. Ich rock, w jakże naturalny sposób zawiera tu przymierze z folkiem, balladą oraz eleganckim jazzem. Cały album wykazuje jednolity wysoki poziom, lecz nawet na takim zawsze coś wyrośnie ponad jego miarę. Warto wyróżnić więc, akustyczną, niemal o baśniowym kolorycie balladę "That House", bądź naznaczoną jazzującymi akordami pianina, inną balladę "Rusty And Blue", ale też do kompletu ballad, równie delikatną "Time Is The Final Currency" - z bajecznymi, ledwie muskającymi akordami gitary oraz wyciszonymi, wręcz powściągliwymi sekwencjami organów. I co by nie powiedzieć, obsługujący je Jeff Pevar, nie tylko tutaj, ale na całej płycie robi niesamowitą robotę. Jego wartość należy szczególnie tu podkreślić. Na poparcie mych słów polecam końcówkę, zdecydowanie rockowego "It's All Coming Back To Me Now" - pomimo iż brutalnie szybko wyciszoną.
Trzy lata później pojawił się drugi album "Just Like Gravity". Firmowało go dokładnie to samo trio, pomimo iż muzyków wspomagających zasiadło znacznie mniej. Nie dało się jednak tego wyczuć. Nadal była to ta sama muzyka, o identycznej sile przekazu oraz emocjonalnym ładunku.
Album rozpoczynało jazz/balladowo-rockowe "Map The Buried Treasure". Gdyby tych pięć i pół minuty pojawiło się na debiucie, mówilibyśmy o najzadziorniejszym tamtego dzieła przykładzie ("...zbudowałem dom, aby pomieścić marzenia ... znalazłem mapę, która pokazuje zakopany skarb, znalazłem to w głębi twojego uśmiechu..."). To także kompozycja, którą można wmieszać pomiędzy dorobek CSNY, i nikt by się nie zorientował. Gdzieś pod koniec płyty napotkamy jeszcze na inny rockowy fragment, jakim "Katie Did", a jednak panowie Crosby, Pevar i Raymond najlepiej czuli się na gruncie ballad. Dlatego znaczną część tego albumu, podobnie jak poprzedniego "CPR", wypełniały właśnie one. I ponownie nie mogło zabraknąć wbitych w kod grupy wokalnych harmonii oraz folk-jazzującej gitary, jak też podążających za nimi organów i pianina. Przykładem niech stanie, opatrzone leniwym posmakiem "Breathless" ("... miłość to dzwon, raz uderzony będzie dzwonić zawsze..."), pełne ciepła "Eyes Too Blue" (na harmonijce James Raymond, plus cudownie zsynchronizowane wielogłosy), ale dla przeciwwagi, z kolei żywsze nieco "Jerusalem" (ze sprzężoną gitarą w duchu Neila Younga), bądź powracające do firmowego stylu, akustyczne "Just Like Gravity" oraz urzekające mistyczną aurą "Climber".
Wspaniała muzyka, jednocześnie pozycja obowiązkowa dla wielbicieli talentu Davida Crosby'ego, jak też jego dokonań na jakimkolwiek szczeblu CSNY, bądź okrojonych o Neila Younga CSN.


A.M.