niedziela, 30 sierpnia 2020

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja 30/31 sierpnia 2020 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań




Dwudziesta piąta niedziela przymusowej radiowej absencji.
Z racji nieczynnego do jesieni (albo i dłużej) br. studia możliwe, że przewidziano odtworzenie materiału archiwalnego.
                                             
                            
                    
"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, z 30/31 sierpnia 2020 - godz. 22.00 - 2.00  w   RADIO "AFERA", na 98,6 FM (Poznań) lub na www.afera.com.pl





A.M.


środa, 26 sierpnia 2020

U.D.O. "We Are 1" (2020)









U.D.O.
"We Are 1"
(AFM RECORDS)

****




Nie wiem, ile Udo Dirkschneider musiałby nagrać płyt, i co te zechciałyby reprezentować, by zapomniano mu nazwę Accept. Inna sprawa, czy Udo tego pragnie? Przecież żaden firmowany symbolem U.D.O. album nie odcina się od chlubnej przeszłości. Ale uwaga, na najnowszym jest trochę inaczej. Rzecz to firmowana z udziałem wojskowej orkiestry Bundeswery, a że jej głównym zadaniem stoi muzyczne reprezentowanie niemieckiej służby wojskowej w kraju i na świecie, tym bardziej mowy nie ma o choćby najmniejszym fałszu.
Proszę wyobrazić sobie fuzję typowego dla Udo muskularnego heavy metalu z legionami dęciaków, smyków, pianina, fletu, ale też nad wszystkimi tymi dobrodziejstwami sprawującego pieczę zdyscyplinowanego i na galowo przyodzianego dyrygenta. Doliczmy jeszcze odpowiednio przysposobiony chór, a w jego szeregach nawet ex-Accept'owskich Petera Baltesa oraz Stefana Kaufmanna, którzy na dodatek opatrzyli własnymi nazwiskami kilka zawartych tu kompozycji. I choć jasna sprawa, że podstawowym kotłem zarządza kwintet Dirkschneider/Smirnov/Hudrap/Dammers plus domykający peleton syn Uda, Sven, to jednak za sprawą całej tej przebogatej oprawy, ich najnowszych heavy piosenek słucha się niepomiernie przyjemniej niż jednomiarowego metrum wojskowych defilad. Jeszcze tylko uspokoję, Herr Dirkschneider nadal śpiewa jakby mu ktoś karabinową kolbą przyblokował krtań, a jednocześnie wymuszał na nim skomlenie o litość. Jak ja lubię głos tego sympatycznego i nabitego korpulentnym ciałem niewysokiego osobnika. I obiecuję, do końca mych dni nie przepuszczę żadnej jego nowej płyty.
Na "We Are 1" muzyki zgotowano na bitych pięć kwadransów, co już z góry przekreśla wnikliwe literackie wymądrzanie niejednego recenzenta, by ten nie zechciał czasem rozpisywać się ponad jego miarę.
No to konkretnie, jak na metalową brać przystało. Otrzymujemy 15 kompozycji, w tym jedną instrumentalną "Blackout", będącą zresztą preludium wobec osaczonego orkiestrą i podniosłym refrenem "Mother Earth". Są też dwa Uda duety z bliżej mi dotąd nieznaną Manuelą Markewitz. I oba piekielnie melodyjne. Jest więc zaopatrzone w dęciaki, w tym również w dość popowo brzmiący saksofon "Neon Diamond", oraz pełna wdzięku symfoniczna ballada "Blindfold (The Last Defender)". Ta druga nawet nie jest duetem, a solo wokalnym popisem Manueli.
Fani starego metalu zapewne poderwą się przy speedowym "We Strike Back". Gdyby odrzeć go z orkiestracji, mielibyśmy typowych wczesnych Accept, rodem z okresu "Restless And Wild". Jednak brylujące w jego jądrze przeróżne smyczki plus ostre klawiszowe akordy trochę tonują grę na dwie stopy oraz równomiernie tnący duet gitar. Żaden jednak z mojej strony wobec tego zarzut. Jeśli mamy ochotę na Accept, sięgamy po Accept, tymczasem jest rok 2020, a Udo z kolegami mają impuls na mięcho z filharmonikami i trzeba to uszanować. Świetnie słucha się tej płyty. Niekiedy obok jej huty i przygarniętej z sąsiedniej przecznicy filharmonii, wyczuwam tu również garść fascynacji muzyką filmową. I to taką w duchu Hansa Zimmera bądź Jamesa Newtona Howarda. Odpowiednie sekwencje/nawiązania usłyszymy w tak wielu
fragmentach, że poczujemy sukcesywne wyławianie rodzynek z uczciwie nafaszerowanego sernika. Szkoda tylko, że zazwyczaj subtelni odbiorcy kulturalnej muzyki filharmoniczno-filmowej nie zechcą posłuchać jakiegoś tam wydzierusa. Ale nie przejmujmy się, wszak to właśnie taka muzyka, w której główny bohater lubi pod dyktando nut zdrowo powrzeszczeć, i pomimo upływu lat czyni to przecudownie.
Na albumowych faworytów wystawiam, arcymelodyjne "Future Is The Reason Why" oraz nieodstawiające nogi, tytułowe "We Are One", do tego naszpikowane (w początkowej oraz końcowej fazie) na ludowo przygrywającym fletem "Love And Sin", plus jeszcze wspomniane wcześniej "We Strike Back". Ale tak, jak polecam w tym rajcownym torcie jego najsmakowitsze kęsy, tak też z równym przekonaniem podsuwam całość.


A.M.


DENNIS DE YOUNG "26 East, Vol. 1" (2020)









DENNIS DE YOUNG
"26 East, Vol. 1"
(FRONTIERS RECORDS)

****1/2




Tytułowe "26 East", to adres, pod którym w Roseland - jednej z dzielnic Chicago - dorastał Dennis DeYoung. Po drugiej stronie ulicy mieszkali John i Chuck Panozzo, którzy wkrótce z nim założyli Styx. I tak też "26 East" stanowi za hołd dla tamtych czasów, a symbolika zawartych na okładce trzech lokomotyw, to sugestywny ukłon ku całej trójcy Styx'owych inicjatorów. Na jednej z tych kosmicznie wyglądających maszyn (niczym z epoki Metropolis) wyryto albumowy tytuł, a na jeszcze innej rocznik 1962, jako sygnaturę, kiedy wszystko się rozpoczęło.
Pierwotnym zamysłem było wydanie albumu dwupłytowego, jednak w biurach wytwórni dogadano sprawę, by lepiej go podzielić. Stąd teraz część 1, a na drugą poczekajmy cierpliwie, niczym po informacji z końcowych napisów jakiegoś filmu: to be continued.
Inicjatorem tego przedsięwzięcia niezmordowany, a zarazem długoletni przyjaciel DeYounga, Jim Peterik (ex-Survivor, obecnie wraz z Tobym Hitchcockiem współtworzący Pride Of Lions - wkrótce nowy album!). Peterik namówił ex-Styx'owca do stworzenia w tym tonie płyty, konkludując: "świat potrzebuje tej muzyki". I było to znakomite posunięcie, albowiem "26 East" to najlepsza od wielu lat płyta wywodząca się z obozu Styx. Album jest przepełniony dobrze znaną atmosferą musical-rockowych piosenek, z których dosłownie każda nadawałaby się do zespołowego katalogu. Już od otwierającego "East Of Midnight" wiemy, że na tej płycie przed nami wiele dobrego. W tej 5-minutowej piosence odnajdziemy zarówno szczyptę dawnego "Rockin' The Paradise", jak też rytmikę oraz charakterystyczne względem Styx wielogłosy, nasuwające skojarzenia z poczciwymi "Why", "Blue Collar Man (Long Nights)", "Pieces Of Eight" czy "Snowblind". Ale mamy tu także kolejną zespołową wizytówkę, za jaką czynią od zarania stosowane stylowe klawiszowe fanfary. I o to chodzi. Powielanie dawnych pomysłów jak najbardziej wskazane, bo chyba nikt zdrowy na ciele i umyśle nie oczekiwał po Dennisie DeYoungu żadnego contemporary RnB, hip hopu czy tym podobnej gastronomii. Jest więc poczciwie, szlachetnie i w duchu najbardziej uznanych legendarnych dokonań. I jakże dumnie prezentują się znajome z zespołowego podręcznika skandy w refrenie "A Kingdom Ablaze" (choć mamy tu również ciekawy -zaśpiewany chóralnie - w a'la sakralnym tonie motyw), bądź idealne pod anachroniczne radio "Unbroken", a i też na półmetalowe "With All Due Respect". Ale jak zawsze u DeYounga, za niemałą siłę stanowią ballady. Mamy aż trzy. Wszystkie prześliczne, bez wyjątku - z teatralnym rozmachem "You My Love", opatrzona rock refrenem "Run For The Roses" oraz ujawniająca inspiracje Beatlesami (w gościnie w jej wnętrzu zabawił syn Johna Lennona, Julian), a jednocześnie przyozdobiona w duchu Erica Claptona gitarowym solo,"To The Good Old Days". Każda mogłaby śmiało stanąć ramię w ramię ze swoim starszym rodzeństwem, co utrwaliły albumy "Cornerstone", "The Grand Illusion" czy choćby "Paradise Theater". Do tego ostatniego nawiązuje niespełna minutowa koda, kompozycja "A.D. 2020". Nie tylko jest ona nowej płyty finiszem, ale też sentymentalnym remake'iem 40-letniego przeboju "The Best Of Times". A raczej, takim wobec niego mrugającym światełkiem.

P.S. Sekcję tworzy bogaty sztab muzyków, wśród których m.in. wspomniany Jim Peterik (gitary elektr. i akust.), perkusista Mike Morales (muzyk Valentine), wokalista Kevin Chalfant (głos The Storm i Two Fires), instrumentalista klawiszowy John Blasucci (równocześnie działający w Soleil Moon), a także koligacja rodzinna, na którą zrzucają się, żona Dennisa, Suzanne DeYoung (śpiew) oraz grający na instrumentach perkusyjnych syn Matthew.


A.M.



wtorek, 25 sierpnia 2020

AIRBAG "A Day At The Beach" (2020)







AIRBAG
"A Day At The Beach"
(KARISMA RECORDS)

***




Norwegowie nie zmieniają kierunku. Ich piąty album nadal oferuje rock progresywny odnoszący się do dokonań Pink Floyd, Anathemy bądź Marillion, jak też paru innych z tej samej szafki atmosferyków.
Dostrzegłem w szeregach ich kadry wyszczuplony skład. Z kwintetu zrobiło nam się trio, lecz nie wpłynęło to jakoś destrukcyjnie na ich obszar działania. Może dlatego, iż sama sekcja nie ucierpiała znacząco, a istotną rolę basisty załatał - jako sesyjny - muzyk coraz popularniejszych Wobbler, Kristian Karl Huttgren.
Album "A Day At The Beach" zrealizowano w jesienno-zimowej aurze, co zapewne przysłużyło się zintensyfikowanej melancholii, jakiej Airbag zresztą sprzyjają od czasów płytowego debiutu "Identity".
Asle Tostrup jak zawsze śpiewa z przejęciem, zupełnie jakby na zawsze zanurzył się w jakimś oceanie smutku, zaś idący po jego wokalnej osi koledzy, też nie szukają żadnych nawałnic pokręconych pomysłów czy idącym im w sukurs skomplikowanych zagrywek, a prostym przekazem stawiają na nastrój. Sporo tu więc zmysłowo zarysowanych elektro-gitarowych motywów, które dzięki podniosłej, a niekiedy majestatycznej oprawie, mają szanse przypaść do gustu wielbicielom gitarowego talentu Davida Gilmoura, jak też czcicielom dawnej metafizycznej elektroniki. Gry w tym duchu nie zabrakło w żadnej z niniejszych sześciu kompozycji, co zapewne zadowoli najbardziej oddanych wielbicieli grupy, którym na tę muzykę przyszło czekać długie cztery lata.
Otwierające album, blisko 11-minutowe "Machine And Men", na tle mocnego basu dostarcza kojącą szczyptę ambientu, ale też w głosie Asle Tostrupa jakiś przenikliwy ból. Z kolei, w pierwszej części tytułowego "A Day At The Beach" pojawia się syntezator, który momentami kołysze niczym morskie fale. Bez wątpienia mocnym punktem pierwszej części płyty stoi obleczone archeo elektroniką - takiej spod znaku Berlin School - "Into The Unknown" ("... zabierz mnie stąd, zabierz z tego niekończącego snu, nie chcę podążać w nieznane..."). Można podziw dla tego utworu osadzić również wobec brawurowo natchnionego gitarowego solo Bjørna Riisa. Znamy możliwości tego pana nie tylko z Airbag, ale też z kilku jego solowych płyt, na których bez wątpienia nie brakuje namiętności w szarpaniu strun. 
Usadowione w drugiej albumowej części nagranie "Sunsets" również oferuje niemało zmysłowych klawiszowych rozmaitości plus a'la PinkFloyd'owskie wykończenie. Natomiast instrumentalna druga część "A Day At The Beach" stawia na nieco więcej tęsknej gitary. Kończące płytę 10-minutowe "Megalomaniac", w zasadzie tylko fortunnie powiela rozsianą po obwodzie tego blisko 50-minutowego dzieła atmosferę boleści i zadumy. I tak, kolejny raz dostąpimy odpowiedniego gitarowego solo, do kompletu patetycznego śpiewu Tostrupa oraz równie podniosłego nastroju całości, który to nastrój nieprzerwanie towarzyszy od albumowego początku.
Airbag mają dobrze wystudiowane uwodzenie poprzez częstowanie swego adresata niezliczonymi wzruszeniami, za które odpowiedzialność bierze namaszczona majestatem gitara plus dopasowany wzniosły i niekiedy zbyt pretensjonalny śpiew Tostrupa. Nie sądzę więc, by kolejne poczynania Skandynawów znacząco zmieniły ich obrany przed ponad dekadą sprawdzony kierunek.


A.M.


poniedziałek, 24 sierpnia 2020

CPR "CPR" (1998) / CPR "Just Like Gravity" (2001) - reedycje 2020





CPR
"CPR"
/BMG/

****



CPR
"Just Like Gravity"
/BMG/

****






Od dawna na rynku brakowało tych płyt. Jak dobrze, że BMG wzięli się za ich reedycje, które teraz powracają w gustownych digipakach i z poprawionym dźwiękiem. Co prawda, bez dodatkowych nagrań, za to z na tłusto opracowanymi książeczkami.
CPR wcale nie byli taką epizodyczną formacją, na co mógłby wskazywać ich skromny płytowy dorobek - dwa albumy studyjne plus dwa koncertowe.
W grupie na pozycji lidera urzędował śpiewający, a zarazem grający na gitarze akustycznej David Crosby - muzyk słusznie osławionych CSNY, a w latach odleglejszych członek The Byrds. W okresie zainicjowania CPR, Crosby stawał na nogi po chwilę wcześniejszym przeszczepie wątroby, do którego doszło w wyniku przeginania z alkoholem oraz narkotykami. Cudem wyzdrowiał, a zebrane siły zaowocowały chęcią nowej muzycznej przygody.
Crosby to facet o trudnym charakterze, jeszcze burzliwszym życiorysie, lecz jednocześnie właściciel cudownego głosu. W CPR towarzyszyli mu, sesyjny gitarzysta (elektryczny, akustyczny, grający też techniką slide, mandolinista, basista i wokalista) Jeff Pevar oraz adoptowany syn James Raymond - występujący w roli pianisty/organisty, a także wokalisty.
Trio wspomagał jeszcze sztab siedmanów, wśród których m.in. kapitalny basista Leland Sklar - charakterystyczna wizerunkowo postać, człowiek o zaroście Dziadka Mroza i specyficznych kolistych okularach - szczególnie dający się zapamiętać z występów u boku Phila Collinsa, choć tak po prawdzie współpracujący też z tuzinami innych potentatów.
Obie płyty ("CPR" oraz "Just Like Gravity") powinny przypaść do gustu miłośnikom wszystkich muzycznych etapów Davida Crosby'ego. Sporo tu natchnionych folk-rockowych ballad, przepełnionych nutką jazzu, ale też w pewnym sensie dawną kwiatkowo-hipisowską narracją.
Wydany oryginalnie w 1998 roku album "CPR" otwiera utrzymana w duchu dokonań CSNY kompozycja "Morrison". Piosenka wbrew sugestii wcale nie będąca hołdem wobec Jima Morrisona, pomimo iż traktująca faktycznie o nim. David Crosby nie był fanem lidera The Doors, a skrywanej wobec niego niechęci nigdy nie ukrywał. Niejednokrotnie sugerowano mu zazdrość, a nawet obsesję na punkcie Króla Jaszczura. Waśni łatka przylgnęła do niego tak mocno, iż w ostateczności musiał powstać odpowiedni utwór. I co by nie mówić, piękny - "...był szalony i samotny, ślepy jak nietoperz, lecz zbyt głuchy, by usłyszeć samego siebie...". 
Album oferuje pakiet bogatych i nietuzinkowych melodii, w które wbito znajome, a'la CSNY harmonie wokalne, do tego całość przyodziano ciepłym i niespiesznym nastrojem. Crosby'ego można jeść łyżkami, podobnie jak liryczną gitarową grę Pevara i subtelne klawiszowe wędrówki Raymonda. Ich rock, w jakże naturalny sposób zawiera tu przymierze z folkiem, balladą oraz eleganckim jazzem. Cały album wykazuje jednolity wysoki poziom, lecz nawet na takim zawsze coś wyrośnie ponad jego miarę. Warto wyróżnić więc, akustyczną, niemal o baśniowym kolorycie balladę "That House", bądź naznaczoną jazzującymi akordami pianina, inną balladę "Rusty And Blue", ale też do kompletu ballad, równie delikatną "Time Is The Final Currency" - z bajecznymi, ledwie muskającymi akordami gitary oraz wyciszonymi, wręcz powściągliwymi sekwencjami organów. I co by nie powiedzieć, obsługujący je Jeff Pevar, nie tylko tutaj, ale na całej płycie robi niesamowitą robotę. Jego wartość należy szczególnie tu podkreślić. Na poparcie mych słów polecam końcówkę, zdecydowanie rockowego "It's All Coming Back To Me Now" - pomimo iż brutalnie szybko wyciszoną.
Trzy lata później pojawił się drugi album "Just Like Gravity". Firmowało go dokładnie to samo trio, pomimo iż muzyków wspomagających zasiadło znacznie mniej. Nie dało się jednak tego wyczuć. Nadal była to ta sama muzyka, o identycznej sile przekazu oraz emocjonalnym ładunku.
Album rozpoczynało jazz/balladowo-rockowe "Map The Buried Treasure". Gdyby tych pięć i pół minuty pojawiło się na debiucie, mówilibyśmy o najzadziorniejszym tamtego dzieła przykładzie ("...zbudowałem dom, aby pomieścić marzenia ... znalazłem mapę, która pokazuje zakopany skarb, znalazłem to w głębi twojego uśmiechu..."). To także kompozycja, którą można wmieszać pomiędzy dorobek CSNY, i nikt by się nie zorientował. Gdzieś pod koniec płyty napotkamy jeszcze na inny rockowy fragment, jakim "Katie Did", a jednak panowie Crosby, Pevar i Raymond najlepiej czuli się na gruncie ballad. Dlatego znaczną część tego albumu, podobnie jak poprzedniego "CPR", wypełniały właśnie one. I ponownie nie mogło zabraknąć wbitych w kod grupy wokalnych harmonii oraz folk-jazzującej gitary, jak też podążających za nimi organów i pianina. Przykładem niech stanie, opatrzone leniwym posmakiem "Breathless" ("... miłość to dzwon, raz uderzony będzie dzwonić zawsze..."), pełne ciepła "Eyes Too Blue" (na harmonijce James Raymond, plus cudownie zsynchronizowane wielogłosy), ale dla przeciwwagi, z kolei żywsze nieco "Jerusalem" (ze sprzężoną gitarą w duchu Neila Younga), bądź powracające do firmowego stylu, akustyczne "Just Like Gravity" oraz urzekające mistyczną aurą "Climber".
Wspaniała muzyka, jednocześnie pozycja obowiązkowa dla wielbicieli talentu Davida Crosby'ego, jak też jego dokonań na jakimkolwiek szczeblu CSNY, bądź okrojonych o Neila Younga CSN.


A.M.



niedziela, 23 sierpnia 2020

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja 23/24 sierpnia 2020 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań





Dwudziesta czwarta niedziela przymusowej radiowej absencji.
Z racji nieczynnego do jesieni (albo i dłużej) br. studia możliwe, że przewidziano odtworzenie materiału archiwalnego.




"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, z 23/24 sierpnia 2020 - godz. 22.00 - 2.00  w   RADIO "AFERA", na 98,6 FM (Poznań) lub na www.afera.com.pl



===================================

Wcześniejszy tekst poświęciłem zmarłemu Frankiemu Banaliemu - polecam Szanownych Państwa uwadze. Tymczasem, w ramach suplementu, fotki aglomeraty LP + CD moich faworyzowanych tytułów Quiet Riot.


===================================

Z Tomkiem i jego Matim wyskoczyliśmy dzisiaj do Grodziska na Wartę. Mecz z Lechią całkiem fajny i nawet z przebłyskami lepszej gry Zielonych - więcej zagrożeń pod bramką Kuciaka niż pod naszą Adriana Lisa - ale niestety przegraliśmy 0:1. Cóż, bywa i tak. Następny mecz w Grodzisku zagramy z Piastem, kolejny domowy z Legią, a w międzyczasie pojedziemy do Lubina oraz na Bułgarską. Początek sezonu bardzo ciężki - sami mocarze.
Poniżej fotki z dzisiejszego spotkania, które sędziował Szymon Marciniak.



===================================

Na dokładkę trochę schyłkowego lata ...

===================================


A.M.


odszedł FRANKIE BANALI (14 XI 1951 - 20 VIII 2020)

Nie wiedziałem o jego koszmarnej chorobie. A rak trzustki to wyrok. W chwili, w której się dowiadujesz, w najlepszym razie masz kilka miesięcy. Nie uratuje żadna konwencjonalna bądź szamańska medycyna, i do dzisiaj na tę przypadłość nie natrafiono na choćby jedno drzewo bryzgające cudotwórczą krwią.
Żegnamy kolejnego bliskiego mi muzyka wywodzącego się z coraz szczuplejszej rodziny hard'n'heavy.
Frankiego Banaliego kojarzymy głównie z Quiet Riot - i słusznie. Ok, pomińmy ich ostatnie dwie płyty, których też na półce nie trzymam, ale pamiętajmy, że Banali to przede wszystkim bębniarz złotego okresu Kalifornijczyków. Mowa o albumach "Metal Health", "Condition Critical" czy "QR III". Wiadomo, jeszcze kilku innych, lecz tamte nie mają już takiej siły rażenia. Nie sposób też przejść obojętnie obok jego znaczącego udziału dla ekipy Blackiego Lawlessa - W.A.S.P. - na których osi zrealizował kilka płyt - w tym m.in kapitalny concept album "The Crimson Idol" oraz niezłe "The Headless Children". Dociekliwsi penetratorzy dotrą jeszcze do paru innych zespołów, w których Banali wyduszał siódme poty, lecz my pozostańmy głównie przy Quiet Riot - opus magnum jego kariery.
Od kilkunastu lat nie żyje również oryginalny wokalista QR, Kevin DuBrow. Odnoszę wrażenie, że i on też tak jakoś raptem się zawinął. I przykro tkwić w świadomości, że żelazny skład DuBrow/Banali/Sarzo/Cavazo to już tylko wspomnień czar.
Właśnie sięgnąłem pod literkę "Q", wyciągnąłem z przegródki osiem kompaktów i po kolei przesłuchuję. Na początek ulubione "Metal Health" i "QR III", ale pozostałymi też nie pogardzę. Mam jeszcze trzy analogi. Dwa z nich zdobyłem w klasie maturalnej, kiedy z kolegą z klasy pojechaliśmy do jego kolegi, gdzieś na Winogradach, i tam dokonywaliśmy płytowych transakcji - głównie wymian. Wynegocjowałem "Metal Health" i "Condition Critical", ale też Kiss "Creatures Of The Night". Było coś jeszcze, ale nie udało się zapamiętać. Szczególnie cieszyły obie Quiet Riot. Później za ich przyczynkiem
radiofonizowałem osiedle. Od razu spodobał mi się głos Kevina DuBrowa. Przypominał Noddy'ego Holdera ze Slade. Przy czym, w całej rozciągłości zachwycał ten ich naznaczony mięchem polakierowany metal. Cała czwórka się nie oszczędzała, w tym rzecz jasna Frankie Banali. A skoro wspomniałem nazwę Slade, na obu płytach ("Metal Health" plus "Condition Critical") mieliśmy po jednej przeróbce z ich katalogu - "Cum On Feel The Noize" oraz "Mama Weer All Crazee Now". Wyborne.
Niedawno Nawiedzone Studio wzbogaciło się o dwukompaktowe nagrania koncertowe okresu 83/84. O wzmocnienie mojej biblioteczki zadbał przyjaciel naszej niedzielnej audycji - Andrzej z Zielonej Wyspy. Nosiłem się z zamiarem zaprezentowania tych pochodzących z Ohio oraz Teksasu materiałów, lecz nie zdążyłem. Być może jeszcze nadejdą normalne czasy i nadrobimy zaległości. Najpierw musimy jednak wyjść spod masek.
Dzięki Frankie !


A.M.



środa, 19 sierpnia 2020

przegląd wydarzeń

Moi artyści z każdym rokiem nabierają większego doświadczenia. Jednym z nich Ian Gillan, który dzisiaj obchodzi 75-urodziny. Dopiero były dwudzieste siódme, i pamiętne Osaka i Tokio, a tu proszę. Ian nadal w formie, proszę się nie martwić. Wydane niedawno "Whoosh!" znakomite. I nie chcę słuchać, że to już nie ten głos, co dawniej. Kochani, spójrzmy na przeciętnego emeryta, który w tym wieku opuszcza dom jedynie snując się do spożywczaka lub apteki, a tu mamy osobnika wciąż aktywnego na scenie.
Nadal słucham jego śpiewu z dużą przyjemnością. Głos obniżył mu się stosunkowo łagodnie. Dla porównania, proszę posłuchać Paula McCartneya. Kiedy po raz pierwszy nastawiłem jego ostatni "Egypt Station" poczułem zakłopotanie, ponieważ kompletnie Mac'kę nie rozpoznałem. Niedawno miałem fazę na jego starsze dokonania. Posłuchałem Wingsów i kilku solowych albumów okresu 70/80 - co za wspaniałe czasy, co za piosenki!
Cieszy, że "Whoosh!" przynajmniej do 20 sierpnia będzie na 4 miejscu UK Top 40. To
niesamowity wynik. W dzisiejszym świecie - często zapaskudzonym produktami muzyczno-podobnymi - jest jeszcze miejsce dla takiej muzyki. Śledzę losy "Whoosh!", i tej płycie, poza Brytanią, jest dobrze także w Niemczech, a same szczyty ukłoniły się również w Austrii oraz Szwajcarii.
Wszystkiego najlepszego Ian !

Wystąpię za pośrednictwem Skype'a (w wątku muzycznym) u prof. Miodka w jego tv-programie "Słownik polsko-Polski". Tylko nie wiem, kiedy go nadadzą na przydzielonej mu TV Polonii. Wiadomo jedynie, iż program będzie nagrywany 19 września. Nie będę się przypominać, wszak nie zależy mi na byciu oglądanym, zdecydowanie marzę o moim radiowym fm.

Mój dobry kumpel/przyjaciel wczoraj został dziadkiem. Dopiero w minionym wrześniu zabawiłem na weselu jego syna, a tu proszę. Ludzkość powiększyła się o kolejnego samca. Pocieszające, nie grozi memu gatunkowi wyginięcie.

Trzymam kciuki za zwycięstwo wolności na Białorusi, choć jednocześnie zamartwiam się brutalnością tamtejszych zmilitaryzowanych oddziałów milicji. My też mieliśmy niegdyś podobnie troszczącą się o nas instytucję  - zwała się ZOMO.
Selektywnie zerkam na TV Biełsat (polska tv dla Białorusi), i ku memu zaskoczeniu, niemal wszystko rozumiem. Okazuje się, że nawet nielubiany niegdyś język rosyjski (którego za nic nie chciałem się uczyć) gdzieś tam się utrwalił. Polecam zarzucić okiem, można obejrzeć materiały, na które polskie pasma informacyjne, po kilku pierwszych dniach większego zainteresowania, obecnie nie mają czasu.

Na moment zbuntował się gramofon. Rozkręciłem, pogrzebałem, i metodą na złotą rączkę, tu coś pokręciłem, tam poprzestawiałem, na dobitkę poodkurzałem, no i gotowe. Sprzęt działa. Sam nie wiem, jak to się stało. Na starość wychodzą ze mnie zdolności wcześniej uśpione.
Z radości przesłuchuję winyl za winylem. Czego to moje ściany ostatnio nie słyszały. Gdy piszę te słowa, kręci się  Johnny Clegg And Savuka. Pamiętacie mili Państwo taki numer "Scatterlings Of Africa"? Tak tak, było to w czasach, kiedy afryko/południowo-amerykańskimi klimatami zachwycał Paul Simon - dwie świetne w tym tonie płyty. "Scatterlings Of Africa" ("Afrykańscy Włóczędzy") pochodzi z bardzo fajnej i dobrze sprzedanej płyty "Third World Child", choć u mnie akurat na talerzu o rok późniejsza "Cruel, Crazy, Beautiful World". Jest tu m.in. taka kompozycja pod wiele mówiącym tytułem "Warsaw 1943 (I Never Betrayed The Revolution)". Zachęcam, jeśli do tej pory nie mieliście Państwo okazji. Rzecz obecnie nie do powtórzenia. Tym bardziej, że Johnny Clegg zmarł w ubiegłym roku, a jego muzycy też się jakoś posypali. Przy czym, jednego z nich w latach 90-tych zamordowano. 

Lato trwa w najlepsze, choć druga połowa sierpnia niebezpiecznie krótka, a za progiem jesień. Ale nie myślmy o niej, jeszcze nie czas.


A.M.


niedziela, 16 sierpnia 2020

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja 16/17 sierpnia 2020 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań





Dwudziesta trzecia niedziela przymusowej radiowej absencji.
Z racji nieczynnego do jesieni (albo i dłużej) br. studia możliwe, iż przewidziano odtworzenie materiału archiwalnego.



"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, z 16/17 sierpnia 2020 - godz. 22.00 - 2.00  w  
RADIO "AFERA", na 98,6 FM (Poznań) lub na www.afera.com.pl


 

Sobotnio-niedzielne spacery, drzewa, woda, powietrze, lato - czego chcieć więcej. Letnia aura sprzyja lenistwu i trzeba z tego korzystać do woli. Oczywiście najlepiej przy udziale równie starannie dobranej muzyki. Mnie lato jakoś od zawsze kojarzy się z amerykańskim rockiem, dlatego w tym okresie słucham go szczególnie dużo.
Mundi i ja podczas dzisiejszego spaceru.
Zero gotowania i ślęczenia przy garach. Wczoraj spaghetti bolognese tak nam z Mundi w Picollo przypasiło, że postanowiliśmy dzisiaj w tym samym miejscu dopaść repety. Co za cudowne żarcie - i tanie. Do podwójnej porcji, za ok.12 złotych (kobieta naje się za 6 złotych), nie potrzeba żadnych paskudnych sałatek czy innych surowizn - niepotrzebnie zamulających żołądek. Człowiek czuje się fantastycznie. Jakże to przyjemny klimat fajnego, szybkiego, acz kulturalnie podanego jedzenia - zawsze świeżego, ponieważ schodzi na bieżąco, nie jak w tych wszystkich drogich i nadętych restauracjach, gdzie i tak liczy się głównie wartość artystyczna. Coś, co fałszywie przykuwa zmysł wzroku, a później okazuje się, że do zjedzenia tyle, co kot napłakał. Byłem niegdyś w jednym z takich miejsc, polecanych przez słynną Panią Gessler, i zaufajcie Masłowskiemu: nie dajcie się nabrać. Wyjdziecie głodni i z dotkliwie przetrzebionym portfelem. Unikam takich miejsc. Lubię szybkie bary-sieciówki, czyli wszystkie miejsca ze śmieciowym niezdrowym jedzeniem. Zawsze wychodzę na ustach z bananem satysfakcji. I aż dziwne, że jakoś nigdy jeszcze nie zaszkodziło mi żadne Picollo, KFC czy McDonald's, zaś po rekomendowanych ekskluziwach zawsze coś mi jest.
I tak na kresie tego tematu, nie warto przejmować się opiniami współczesnych żywieniowych histeryków plus sprzyjających im na dobre jedzonko alergików. Bo do dzisiaj nie wynaleziono niczego, co pokrywałoby się z hasłem: dobre i zdrowe. Nie Drodzy Państwo. Jest, albo zdrowe, albo dobre. "Dobre i zdrowe" wzajemnie się wyklucza.

W miniony piątek doszło do groźnej kraksy na krzyżówce Al. Solidarności/Mieszka I, w której m.in. ucierpiała jadąca na sygnale karetka. Czy w XXI wieku nie da się w pojazdach zainstalować takich funkcji, by te dawały im uprzywilejowanie oraz pozwoliły płynnie przemieszczać się przez najbardziej niebezpieczne i kolizjogenne rewiry? Za co tęgie głowy biorą pieniądze, skoro nie potrafią przeforsować odpowiedniego systemu? Wystarczy tylko, by dojeżdżająca do takiego skrzyżowania karetka uruchamiała z auta na podstawie swojej lokalizacji jakieś migające czerwone światło, na którego tle pojawiałby się bijący po oczach napis: stop! Wystarczy tylko wszystko dopracować w szczegółach i jak najszybciej wdrożyć, bo przecież wiemy od dawna, że "poczciwe" sygnały dźwiękowe nie do końca się sprawdzają. Czy to naprawdę takie skomplikowane?

Oglądanie Ligi Mistrzów z pustymi trybunami stoi atrakcją na równi z łowieniem ryb. Nawet sensacyjne zwycięstwo Olimpique Lyon nad Man City nie robi należytego wrażenia, albowiem podskórnie wyczuwam, że piłkarze mają w nosie takie widowiska. A jednak porażka Barcy z Bayernem 2:8 uradowała mnie jakoś szczególnie, i już wyjaśniam. Otóż, mam wątpliwą przyjemność otaczać się niezliczoną ilością poznańskich kibiców Barcy, których kompletnie nie ruszają lokalne Warta czy Lech, za to jak nafaszerowani ziołami wolą dopingować kogoś na geograficznym finiszu Europy. O ile tego typu postępowanie miewa wytłumaczalne uzasadnienie w odniesieniu do - w dużym stopniu - drętwej polskiej muzyki, o tyle akurat w przypadku sportu nie pojmuję blokowania lokalno-patriotycznych aplikacji.




A.M.