poniedziałek, 20 kwietnia 2020

przegląd wydarzeń

Powrót do lubianego świata potrwa dłużej niż przypuszczałem. Wszelkie liczby, raporty, rokowania, są tylko bazą nieprzychylnych danych. Musimy przywyknąć do braku koncertów, meczów w halach czy na boiskach, wykreślić z kalendarzy zaplanowane przyjęcia, bale oraz szampańskie rauty i wiwaty. Ten rok raczej pewnikiem wydaje się spięty klamrą izolacji i nic nie gwarantuje, że kolejny okaże się lepszy. O tej cholernej pandemii będziemy jeszcze mówić i mówić, czy to się komuś podoba czy nie. Powiem Szanownym Państwu, rzygam na dźwięk słowa: "koronawirus", jak również z obrzydzeniem me oczy odczytują zbitek liter i cyfr: "COVID-19". Chciałbym dorwać się tej zarazie butem do gardła, lecz póki co, ona karty rozdaje.

Otwarto parki i lasy. Jako jeden z pierwszych zamierzam skorzystać. Wejdę do któregoś i ryknę sobie w ramach skrywanej tygodniami bezsiły i niemocy. Warto nie przepuścić takiej okazji, wszak nikt nie obiecuje niczego na zawsze.

Odszedł basista Matthew Seligman. W bogatym dorobku prześlizgnął się przez wczesnych Thompson Twins, ale też akompaniował podczas Live Aid Davidowi Bowiemu, ponadto pojawił się w najlepszym okresie Thomasa Dolby'ego, co również wspomagał niezłą krótkotrwałą formację The Dolphin Brothers - dowodzoną przez Steve'a Jansena i Richarda Barbieriego. Ich album "Catch The Fall" pamiętam, spodobał się w swoim czasie Słuchaczom Nawiedzonego Studia (m.in. fantastyczne "My Winter"). Seligmana znajdziemy także pośród bogatej ekipy sidemanów najlepszego albumu The Waterboys "This Is The Sea". I to jest płyta, której bym szczególnie dzisiaj z Wami posłuchał.
Matthew Seligman to kolejny poległy wobec koronawirusa, co tylko ponownie dowodzi, że moje dotychczasowe lekceważenie tej paskudnej zarazy powinno wreszcie nie tylko mnie dawać do myślenia.

Napisał do mnie dawny Słuchacz, informując o śmierci Ojca, który pamiętam, również niegdyś nadsłuchiwał Nawiedzonego Studia. Nie tylko, bo zdaje się nieistniejących pozostałych dwóch audycji także. Bardzo fajny jegomość. Jego muzyczne spostrzeżenia często bywały trafne w punkt, a z drugiej strony, jakże spontanicznie wylewała się u niego miłość do Steely Dan czy Steve'a Winwooda.
Pan Waldemar cenił dobre granie, nieważne z jakiej bajki. Lubił, gdy uczucie i polot szły w parze z dobrym rzemiosłem plus nieodzowną nutą szaleństwa.
Szkoda, że nie udało nam się spotkać podczas poznańskiego występu Steve'a Hacketta, na którym ponoć był. Ominęła nas okazja do wspólnego wyrażenia kolejnego triumfu wobec wielkiej sztuki.
Po raz ostatni widzieliśmy się jakieś półtora roku temu, może przed dwoma laty. Ciągle zapominam, że w moim wieku czas przyspiesza. Ale widzę go, jak dziś; ubrany w krótką skórzaną kurtkę, w jednej dłoni trzyma futerał od okularów, drugą przegląda okładki płyt potrzebnych do pogawędki.
Pan Waldemar - były gliniarz, więc człek dobrze zbudowany, przy tym słusznie wysoki, postawny, a jednocześnie bez kapki niepotrzebnego tłuszczu. Taki szling szlang facet. Klasa - zarówno na oko, co też w rozmowie.
Przy każdej okazji lubił polecić dobrego rock/bluesa, a nawet właśnie odkryty jakiś jazzik, choć wiedział, że z tym ostatnim bywało u mnie jak z dosalaniem morza.
Pan Waldemar to ktoś, z kim chętnie w okowach gustownie dobranego repertuaru, a i odpowiednio zestawionego hi-fi, chlapnąłbym sobie kilka szklaneczek. I na pewno dobrze by nam się muzykowało. Szkoda, że do tego nigdy nie doszło. Dlatego zachowam w pamięci jego dobre imię na podstawie wspomnień i nigdy obrazić nie pozwolę.

Minęła szósta niedziela radiowej absencji. Ile ich jeszcze, nie wiem. Ale sprawy nie lekceważę, więc nieustannie przygotowuję audycje. Jestem w gotowości i ze wszystkim na bieżąco. Skrupulatnie pomysły zapisuję, a stosowne płyty (w tym potrzebne nowości) odkładam na dwa coraz pokaźniejsze stosy. Przegrałem nawet na cedeery kilka potrzebnych do naszych wieczoro-nocnych spotkań winyli. Zebrało się tego całkiem sporo. Natomiast pomiędzy muzycznymi wierszami lubię ostatnio poczytać. To także przyjemne spędzanie czasu, a jednocześnie nadrabianie wielu zaniedbań.

Canal+ wyemitowało niezły, i wcale nie taki stary film "Richard mówi do widzenia". Ciekawe spojrzenie na życie wobec perspektywy półrocznej resztki, jaka za sprawą postępującego raczyska pozostała granemu przez Johnny'ego Deppa Richardowi. Ułamek czasu, który pozwoli niekiedy niekonwencjonalnie zaszaleć, ale też odnaleźć wartości, na które w ciągłym biegu nie było dotąd mowy. Każdy dzień wydaje się więc cenniejszym skarbem od wszystkich przez nas zdrowych pojmowanych egzystencjalnych potrzeb. No i końcowa, z rozstajem dróg, jakże sugestywna scena.
Ten sam Canal+ właśnie jest na etapie emitowania bardzo fajnego "Yesterday". Kto przegapił weekendowe seanse, może wszystko nadrobić jutro, w piątek oraz najbliższą niedzielę.
Polecałem już ten film w jednym z blogowych wpisów, gdy był jeszcze w kinach - sprawdźcie proszę. Natomiast tym, którzy wciąż nie dojrzeli do liverpoolskiej Czwórki, zacytuję pochodzącą z alternatywnego świata (a raczej odwrotnie, z naszego, czyli właściwego) pewną tajemniczą parkę z zabawką żółtej łodzi podwodnej, która oznajmia głównemu bohaterowi (Jackowi Malikowi): "świat bez Beatlesów jest niewypowiedzianie gorszy".






Andrzej Masłowski
 
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań 
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"