Na koniec wczorajszego, zastępczego Blues Ranus, prześlizgnęły się dwie minuty numeru "Bitters End" Bryana Ferry'ego, acz de facto rzecz to z katalogu Roxy Music. Zupełnie odmiennie zinterpretowana, na retro'jazzową nutę. Tym gestem mrugnąłem do Słuchaczy Nawiedzonego Studia (przy okazji było to wywiązanie się z jazzowego zadania, jakie postawił przede mną Krzysiek), wszak w dalszej części wieczoru, a raczej bardziej już nocy, posłuchaliśmy trzech kompozycji Roxy Music, i to z kapitalnego "Flesh + Blood". Albumu, do którego wciąż pałam miętą i na nic upływający czas.
Pewnego razu kolega z podstawówki przytaśtał z Wawrzynkowej Giełdy do chałupy winyl, który od razu przykuł mą uwagę, a potem przez pewien czas stanowił nawet za obiekt pozytywnej zazdrości.W ogóle świetnie się z Banciem dogadywaliśmy, na polu muzyki nie miałem lepszego kompana. Razem biegaliśmy, nie tylko do wspomnianego Wawrzynka, co po różnych ludziach, często typowych handlarzach, i wyłapywaliśmy kąski. Mieliśmy po cielęcych kilkanaście lat, byliśmy otwarci, ciekawi muzyki, łożyliśmy na nią większość zaskórniaków, a kto wie, czy aby nie wszystkie.
Bancio mieszkał w uroczej i na lekkim wzgórku usadowionej willi; piętrowej, z poddaszem, piwnicą, a łącznikiem pomieszczeń arcy wyszlifowane i polakierowane schody. Trochę śliskie, ale z tego co wiem, nikt na nich nie poległ. Piękny dom, nikt takiego nie miał, choć z mej klasy paru 'ludziów' zamieszkiwało w podobnych warunkach, niekoniecznie typowych dla realiów przełomu 70/80'. Bo w tych latach toczy się ta akcja. Dzisiaj mieszka tam już inna rodzina, a dom dawno pod ich wymogi zmodernizowano i powiększono, jednak ja wciąż żywię sentyment do poprzedniej konstrukcji oraz nieco tego tytułem większego ogrodu. Czasem wręcz muszę się obok niego przejść, niemal musnąć płotu i furtki, a i podejść od strony dawnego kolegi pokoju. Izby w kącie i na samej górze budynku, z małym oknem, w zasadzie okienkiem, przez które Słońce ledwie się przedostawało, więc był to taki wiecznie zaciemniony pokój. Idealny do muzyki, teraz to wiem. Dzisiaj byłby perfekt pod jakąś senną alternatywę lub nawet nastrojowy jazz, a przecież my wtedy łoiliśmy Black Sabbath, Led Zeppelin... dopóki kolega nie wynalazł Flash And The Pan. Kosmicznie brzmiące piosenki, które chętnie przygarniało też ówczesne radio, lecz my dawaliśmy czadu z magnetofonu. Takiego wypasionego. Lśniące srebro z wysuwaną szufladą i zawierającymi możliwość słuchania wszystkimi systemami dolby, i co nie tylko. Kolega dużo nagrywał, więc oprócz płyt, także inwestował w kasety. Biegałem z nim do peku (tak żargonem określaliśmy sklepy Pewexu) na Plac Wolności, gdzie ich wybór rzeczywiście imponujący. I żelazówki, i chromy, i metalowe.... Ceny od dolara po piętnaście za sztukę. Kumacie, kaseta za piętnaście dolców, a więc tyle, ile wtedy w peku kosztował jakiś nówka winyl. Np. najnowsi Smokie, czyli wydani wówczas "The Montreux Album". Kosztowali właśnie te piętnaście baksów. Tyle, ile wszystkie inne płyty. Pamiętam "Zoot Allures" Franka Zappy, "Sierżanta" Beatlesów czy "Animals" Pink Floyd. A Polak w przeliczeniu ze złotówek zarabiał jakieś dwadzieścia pięć, góra trzydzieści dolarów miesięcznie. Starczało na dwa longplaye, a potem zęby w ścianę. Zero jedzenia, opłat, rachunków, ubiorów... A jeśli komuś zamarzyło się PinkFloyd'owskie "The Wall", to 19,99 $. Uczciwie liczono, trzeba przyznać. Tak, jak na świecie. Podwójne albumy bywały droższe od jednopłytowych o jedną/czwartą ceny. Obecnie w empikach (ich slogan: interesuje nas tylko twój portfel) podwójne winyle kosztują jak dwie płyty, zamiast jedna plus jedna/czwarta. Ot, różnica.
No więc, Roxy Music i ich "Flesh + Blood". Dla mnie najlepsza dawna płyta Ferry'ego i spółki. Z tym, że nikomu nie wciskam, że koniecznie taką jest. Nie nie, to nieprawda. W obiektywnym rozrachunku w Polsce przoduje "Avalon", a w świecie debiutanckie "Roxy Music". I nie chodzi tu o bilans zysków, co o sztukę. Czas wywalczył im reputację, więc mówimy o fanach, o ich gustach, nie o dawnych licznikach sprzedaży. W przypadku "Avalon" swoje zrobił Tomasz 'Nosferatu' Beksiński. To właśnie On i tylko On stoi za uwielbieniem tej muzyki w naszej Polsce, a jeśli Beksa o czymś zapewnił, to było święte. Nikt nie podważał. Chyba, że komuś niestraszny ostracyzm. I tak też, tego powodem wyjątkowiej lubimy takich Classix Nouveaux, White Door czy Real Life, za którymi nigdzie nie szalano, bo i mało kto słyszał. Nooo, może z tymi Real Life lekko przesadziłem. Mieli swoje pięć minut, lecz nie trwało długo, natomiast w Polsce, do teraz ludzie przy "Send Me An Angel" wzruszają się, niczym matki po powrocie synów z frontu.
Nigdy nie wyjdą ze mnie piosenki "Same Old Scene", "My Only Love" czy "Over You", by tylko powołać się na wczoraj zaprezentowane. Nie pozbędę się tych melodii, nie znikną z mych powidoków, podobnie jak okładka z trzema oszczepniczkami, symbolizującymi logo dla tej płyty, podobnie jak koedukacyjny pomnik w Moskwie robotniczej parki wznoszącej ku górze sierp i młot, a stanowiącej za czołówkę do wszystkich filmów wytwórni Mosfilm.
Sami widzicie, muzyka to nie tylko zwrotki, refreny czy ewentualne solówki, a często istotne dla nas historie, warte zakodowania wspomnienia. Właśnie na nich opiera się istota sprawy, by nie stwierdzić: sens bytu.
a.m
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"