Wiosną miałem wyraźnego kręćka na Neila Younga, kiedy przypadkiem w sieci natrafiłem na amatorski film z 1972 roku, na którym widzimy zanurzonego w winylach Younga, niby klienta, a de facto tropiącego związane ze swoją osobą pirackie wydawnictwa. I tak, choć lubię facia od zawsze, jakoś szczególniej lubię go sobie właśnie od wtedy posłuchać, czy to z zasobów solo, czy z kolegami: Crosbym, Stillsem i Nashem. W zależności od nastroju, wiatru, Słońca. I jakoś tak wyszło, że na kwiecień zaplanowałem nastawić u mnie na radio płytę "On The Beach", a w zamian stanęło na "After The Gold Rush".
"On The Beach" - dzieło melancholijne, oczywiście jak najbardziej rockowe, na którym Maestro wyraża wyalienowanie, poczucie samotności, pomimo iż w tamtym czasie wszystkie drzwi były przed nim otwarte. Szczególnie po chwilę wcześniejszych sukcesach, z podkreślonym i opatrzonym trójwykrzyknikiem "Harvest" /1972/ - z m.in. przepięknymi numerami: "Heart Of Gold", "Alabama" czy "Old Man"."On The Beach", z produkcją skromną, niemal zamiecioną w kąt, odartą z błyskotek i wszelakich efektów. Zdecydowanie chodziło o surowość, o nieczystość formy, o atmosferę piwniczno-garażową. Całość tutaj niesie się pesymistycznie. Nawet przemarznięta okładka. Spójrzmy tylko. Otwarta, niczym nieskrępowana morza przestrzeń oraz On, Neil Young, w nią wpatrzony. A za plecami jego żółtej koszuli kolorowy, przechylony od wiatru parasol, dwa puste kempingowe krzesła, wbity w piach zad Cadillaca, jakaś gazeta, a na drugiej stronie okładki, jak ten samotny żagiel, zupełnie pozbawiony życia, wyłysiały w donicy kwiat. W zasadzie okładka pointowała całe muzyczne wnętrze, którego do dzisiaj świetnie się słucha. I co z tego, że płyta bez większego komercyjnego sukcesu, i że według Younga tak zła, że w dobie popularności kompaktów, Mistrzunio nie chciał jej na tym nośniku. Nawet wstrzymywał tego wydanie.
Dużo tu ludzi, wręcz bogata obsada (m.in. Rick Danko, David Crosby czy Graham Nash), tym samym na bogato także w instrumentarium, choć wcale tego nie słychać. Przyjazne memu podniebieniu folk/ballad/rockowe granie, tylko niekiedy zaostrzone. Do tego, wokół atmosfera przyjaźni, i o czym wiem, w procesie nagrywania niemało ćpania i picia. To wartości dla rocka dodane. Nie tylko dawnego. Obecnie raczej niedostępne lub przygodnie tylko występujące. Aktualny rock, choćby z racji narosłej w wielu aspektach świadomości, jak m.in. zdrowe odżywianie, segregacja odpadów, a i demokracja zdegradowana do klajstrowania gęby, co nazywamy poprawnością. Wszystko to wpływa na skubanie z wiarygodności. Dlatego dzisiejszy rock może fiknąć starym The Who, Jefferson Airplane, Claptonowi, Zeppelinom czy tamtemu Youngowi. Bo rocka wręcz trzeba na niezdrowo i z tym, co ślina na język przyniesie. W części pierwszej, tak szczególniej lubię dwa numery: "See The Sky About The Rain" oraz jeszcze bardziej "Revolution Blues". Pierwszy z nich, to w sumie era albumu "Harvest", pomimo iż rok wcześniej, jeszcze przed Youngiem, nagrali to The Byrds (...jedni są skazani na szczęście, inni na chwałę, a innym przysługuje żyć za mniej...). Z kolei "Revolution Blues", to numer zainspirowany Charlesem Mansonem (...z moim karabinem jestem beczką śmiechu...) - muzykiem z obfitością mózgowych problemów, a przede wszystkim mordercą/sekciarzem odpowiedzialnym za zgładzenie żony Polańskiego.
Na stronie B stawiam na tytułowe "On The Beach". Powolny blues, długi, ospały, leniwy, boleściwy. Rzecz o tym, że bycie sławnym częściej bywa wadą, nie zaletą. Posłuchajcie, jak delikatny i zgasły potrafi być Neil Young.
a.m.
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"