Brianie Johnson, wszystkiego najlepszego od Nawiedzonego Studia! Niech Twe gardło nadal przypomina tor żużlowy, a duszy i ciele towarzyszy maksyma: 'beer drinkers and hell raisers'.
Kiedy ukazało się "Back In Black", pierwszy album AC/DC po śmierci Bona Scotta, Johnson miał trzydzieści trzy lata, a ja piętnaście. Od tamtego etapu dziejów trochę się u nas pozmieniało. Po drodze Stan Wojenny, blisko dekadę później oswobodzenie z kajdan komunizmu, a w konsekwencji wolna Polska, potem wejście do NATO, do Unii Europejskiej, wreszcie Strefy Schengen, a teraz chodzi już tylko o to, by tego nie stracić. Dlatego koniecznie dupska do urn i mądrze głosować!
AC/DC wciąż są. Nie powiem, że bez przeszkód, ale marka funkcjonuje, niekiedy nawet koncertuje. Ich ostatni, udany studio album "Power Up", ukazał się przed trzema laty i wcale nie jest powiedziane, że na tym koniec.
Wracając myślami do "Back In Black"; jako wciąż jeszcze wtedy dzieciak, zasłuchiwałem się tą płytą po furię sąsiadów. Głośno i wyraźnie. Posiadałem też dla tej muzyki wiele potrzebnych rekwizytów, w tym a'la BrianJohnson'owy kaszkiet, w sensie dżinsową myckę, w której byłem pewien, że wyglądam jak świeżo upieczony wokalista Ejsów. Zresztą, kim to ja nie byłem. Kiedy trzeba Angusem Youngiem, biegającym ze stosownie uniesioną stopą po pokoju z gitarą, którą imitował kreślarski liniał, a gdy sytuacja wymagała sekcji perkusyjnej, waliłem w powietrzne bębny z siłą Phila Rudda. Cały repertuar miałem opanowany perfekt i przy okazji powracania do tej muzyki łapię się, że nadal wiele pamiętam. Dużo mi to łojenie dawało radości, zaś śpiewanie, o pardon: wydzieranie Briana Johnsona, stanowiło najidealniejszą wyściółkę dla każdej z dziesięciu piosenek. Po czterdziestu trzech latach nadal uwielbiam to wzdychające do nieśmiertelności granie i niech nic i nikt tego nie zmienia.
a.m.
"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę od 22.00 do 2.00
na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl
"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"