niedziela, 19 grudnia 2021

odszedł Terry Uttley

Odszedł Terry Uttley - basista Smokie. Jedyny z dawnej, oryginalnej czwórki muzyk (składu Norman, Silson, Uttley, Spencer), który nieustannie od lat, z różnymi składami ciągnął tę nazwę. Nie pochwalałem tych jego przeróżnych Smokie'owych współczesnych wcieleń. Po rozsypaniu jedynego słusznego składu, dalsze mutacje, tej cudownej niegdyś grupy, nie miały sensu. Bo były złe, a niekiedy wręcz kompromitujące. Artysta jednak robił, co chciał i odnosił sukcesy, więc nic mi do tego. Wobec samego Terry'ego zawsze będę mieć ciepły, jak najcieplejszy stosunek. Był członkiem najważniejszego zespołu na moim najwcześniejszym etapie muzycznych fascynacji, tak też traktuję go niemal rodzinnie, na zawsze zatrzymując w sercu. Wielka strata. Jak dobrze, że przed laty miałem możliwość podziwiania go na scenie. Przynajmniej ten jeden jedyny raz. Nawet, jeśli całym występem jego zmodyfikowanych Smokie byłem piekielnie rozczarowany - przede wszystkim fatalny wokalista Mike Craft. Ostatnio już z nimi nie śpiewał, co stanowiło za ulgę, chyba nie tylko dla moich uszu.
Wiem, że grupa planowała potężną trasę na 2022 rok, włącznie z występem w krakowskiej Tauron Arenie. Całość pod banderą największych przebojów oraz przywołania dobrych wspomnień. Wraz ze śmiercią Terry'ego powinna pojawić się tabliczka: "nieczynne", a Smokie zamilknąć na zawsze. Pozostając już tylko we wspomnieniach oraz zapisach płytowych. Obecnie w szeregach grupy nie tkwi ani jedno życie z tętniącego dawną chwałą szyldu "Smokie".
W dzisiejszym nawiedzonym posłuchamy głosu Terry'ego. Bo, choć bywał on pierwszoplanowym wokalistą równie rzadko, co ujrzenie białego kruka, u mnie przecież nie ma rzeczy niemożliwych. 

Na miniony piątek zostałem zaproszony na wigilię pracowniczą do firmy mojego kolegi/przyjaciela. Znam tam ludzi od lat. To klawa ekipa. Wszyscy się szanują, jednak, gdy trzeba, znają swe zadania, bo robotę trzeba zrobić. A chyba najistotniejsze, że się lubią. I nie jest to wymuszone lubienie, zaplanowane na jeden dzień. Żadnego udawania. Tam zawsze panuje czysta i zdrowa atmosfera. Nie ma więc sztywnych relacji szef-pracownik/pracownik-szef, ponieważ szef też nie czuje wstydu, gdy przychodzi mu identyczny zapieprz, nieraz wchodząc w ten sam kaftan zwykłego szeregowca. Korzystanie więc z nabitej rybami w galarecie patery, smakowało równie wybornie, co spowita wesołą atmosferą cała nasiadówa, podczas której zabawnych anegdot bez końca. Tak powinny wyglądać tego typu imprezy, a przede wszystkim codzienne miejsca pracy. Bo w nich spędzamy połowę życia. Niestety na moim gruncie zawodowym nigdy nie miałem szczęścia czegoś podobnego doświadczać. Dlatego zazdroszczę. Wszyscy moi dotychczasowi szefowie pod tym względem bez klasy. Albo bywali zwyczajnymi żyłusami, nierzadko przy tym bucami, tak również sztucznie zalatanymi dorobkiewiczami. Po latach można o tym śmiało mówić. Bez konsekwencji, gdyby czasem ten tekst wyłapał jakiś spóźniony życzliwy. 

Pochwalę się jeszcze winylem - Judas Priest "Ram It Down". Ponownie wskoczył na domową półkę. To jeden z moich absolutnych faworytów katalogu Roba Halforda & Co.
Dawny egzemplarz wyleciał z kolekcji lata temu. W czasie, gdy opanowały mnie CD. Wówczas każdy zdobyty na tym nośniku tytuł, z automatu wypychał winyl w ludzi. A ponieważ mało kto je chciał, rzadko udawało mi się je spieniężać. Przygarniali je więc całkiem za friko przeróżni kumple. Gdy płyty rozdawałem, miałem ich więcej. Byli to najczęściej tacy jeszcze niekompakciarze, którym do zakupu cyfrowego sprzętu trochę brakowało, więc nie robił różnicy dogorywający w tamtym czasie trzeszczący nośnik. Liczyła się muzyka. Zdrowe podejście. W ten sposób powywalałem z kolekcji mnóstwo fantastycznych i zazwyczaj w świetnym stanie płyt. A ci ludzie, po cichu i bez krępacji je przejmowali. Po dwóch/trzech latach zorientowałem się, że to strasznie głupie, naganne postępowanie, lecz dla wielu skarbów było za późno. Udało mi się w porę opamiętać, zanim dobrałbym się do paru innych mocarzy. Jednak Judas Priest "Ram It Down" wybyli. Nie zdążyłem powstrzymać. Hazard, o czym też Państwu niegdyś wspominałem, też zrobił swoje. Z pierwszej linii produkcyjnej taśmy "Ram It Down", było egzemplarzem, po który w 1988 roku zasuwałem pociągiem do Wrocławia. Tylko stamtąd dawało radę takie cuda przywozić do mojego coraz słabiej zaopatrzonego w nowości płytowe Poznania. Nadszedł moment, kiedy Wawrzynka już nie było, zaś przejmujące po nim schedę niby podobne kluby, zazwyczaj z winogradzkich akademików, słabiutkie. Poza tym, ludzie nawalali. Muzyka pomału stawała się mniej atrakcyjna, ustępując pola handlarzom pokracznych jakościowo kaset wideo. Filmy, jeszcze raz filmy. Człowiek z natury leniwy, zamiast wyostrzać zmysły słuchu, tym samym poruszać wyobraźnią, wolał gapić się na koszmarnie przekopiowane sensacyjki lub pornosy, na których po dziesiątym skopiowaniu obraz falował, a dźwięk bełkotał.
Winylowa moda chyba pomału dogasa, skoro kupiłem reedycję tych kapitalnych Dżudasów za 44,99, z ceny wyjściowej 139 zł. Niepierwsza to w tym roku wyłapana okazja. Raczej o nich nie piszę, ale o "Ram It Down" uznałem za konieczne. I jakież zaskoczenie, gdy po rozbrojeniu fabrycznej folii (nie z foliarki marketu), jeszcze przed nastawieniem na gramofonie, przyjrzałem się samemu nośnikowi, który ewidentnie czyni wrażenie wcześniej używanego. To teraz takie nowizny ludziom wpychają? A może te panie, co przy taśmie te płyty pakują, nie myją łapsk po śniadaniu. Kolejna współczesna bylejakość. Dawne winyle, po rozpieczętowaniu lśniły, niczym psu jajca. Ale nie, nic z tego, za stary jestem, nie rozpłaczę się, jak w siedemdziesiątym piątym, kiedy od rodziców na gwiazdkę dostałem młodego technika. Śrubki, blaszki i inne pierdołki w kolorowo zapakowanym zestawie. Mój Tata bardzo chciał ze mnie zrobić inżyniera. Jakiegokolwiek, byle na coś ludzkości przydatnego. Tym bardziej przepraszam, że rozczarowałem. Zresztą, kogo to ja nie rozczarowałem. 

Liczę na dzisiejszą przy radioodbiornikach Szanownych Państwa obecność. Start 22.00 na 98,6 FM Poznań lub afera.com.pl

a.m.