poniedziałek, 13 grudnia 2021

"NAWIEDZONE STUDIO" - audycja 12/13 grudnia 2021 / Radio "Afera" - 98,6 FM Poznań






"NAWIEDZONE STUDIO"
z niedzieli na poniedziałek, 12/13 grudnia 2021 - godz. 22.00 - 2.00
 
RADIO "AFERA", 98,6 FM (Poznań)
www.afera.com.pl 


realizacja i
prowadzenie: Andrzej Masłowski


Zacznijmy od pożegnań.
W piątek, 10 grudnia br., odszedł Michael Nesmith - gitarzysta wciąż istniejących The Monkess, choć ostatnio raczej już tylko jako duet plus muzycy towarzyszący. W minionym październiku posłuchaliśmy fragmentu ich udanego koncertu "The Monkees Live - The Mike And Micky Show". Muzyki, która w obecnych realiach ma szansę gościć jedynie na moim fm.
Odszedł też Uwe Karczewski - niemiecki grafik, m.in. twórca okładek płyt Helloween. To właśnie jego dziełem stoi projekt oraz wykonanie "Walls Of Jericho" oraz pierwszych dwóch części "Keeper Of The Seven Keys". Uwe lubił heavy, co na dobitkę poskutkowało jego plastyką wobec Iron Angel, Stormwarrior bądź Iron Savior. Tym ostatnim nawet zaprojektował logo. 

Najnowsze wydanie Nawiedzonego Studia przyszło mi poprowadzić równo w czterdziestą rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. I wyjaśnijmy to sobie raz a dobrze, rzygam tym wszystkim. Tym rozpamiętywaniem, tą wieczną nienawiścią. Ile można? Najbardziej mam dość tych wszystkich nienawistników, nigdy niczego nikomu nieodpuszczających. Niestety nie brak ich także wokół mnie. Będą się babrać tym stanem wojennym po grobową deskę. I tych pod innymi pretekstami dat, też nigdy im nie zabraknie. A tymczasem, nieopodal znajdzie się niemałe grono empatycznych ludzi, którzy zamiast się buzować, zechcą zwiedzać świat, być może nawet pozytywnie go zmieniać, zawierając mocne i ponad podziałami relacje, więzi, wypijając hektolitry najlepszej, schłodzonej whisky, przy której bukiecie posłuchają niekończących zasobów rock'n'rolla. Pewne jednak, jak dwa razy dwa cztery, iż nigdy nie zabraknie ludzi pielgrzymujących pod symboliczny już dzisiaj dom gen. Jaruzelskiego, by utwierdzić go w piekle, sobie nadając status lepszości. Czynić to będą z krzyżem w jednej dłoni, różańcem w drugiej, a wroga znienawidzą najdosadniej. I lepiej już moi Drodzy nie będzie. Już tacy niektórzy jesteśmy. Jak ten grudzień - chlapa, błoto, a na termometrze plus dwa. Jeszcze łyse drzewa i nieuprzątnięte psie kupy oraz znowu mi ktoś zajął miejsce na parkingu. Dlatego z każdym kolejnym rokiem, przeżytym na tej ziemi naszego narodu wybranego, coraz bardziej brzydzę się polaczkowatości. Jak potrafię, tak unikam tego kraju, w którym coraz mniej chętnie tkwię. Kraju dewiantów i dewotów, w którym zamiast sympatycznych Psa Pluto, Myszki Miki, grupy Monty Pythona, Słonecznej Kalifornii lub nawet porucznika Columbo, niezmierzone tablice ulic, osiedli, placów oraz skwerów, z wszelakimi bohaterami, powstańcami, wyzwolicielami, świętymi, co też cierpiącymi. Bo Polak ludzi cierpieć, lubi mieć poczucie, że historia tylko nad nim kręciła bat. I pewnie dlatego, a może i przede wszystkim, prawie się nie uśmiechamy, bzdyczymy i buzujemy wzajemnie, a najgorsze, że się nie szanujemy. Tak nas zaszczuto i wbito w żyły rozliczeniowy za wszystko jad. Obrzydliwą surowicę ascetycznego dźwigania dupy.
Dokładnie pamiętam tamtą sprzed czterdziestu lat niedzielę. Nie była wesoła i wiem, jak wielu ludzi ucierpiało. Jak wielu próbowano zniszczyć, zastraszyć, uciszyć. I to właśnie oni jak najbardziej uzasadnienie mogliby pod ten dom generała wbijać. Ale mają bagaż doświadczeń i popyt na święty spokój. Mają też klasę.

W Nawiedzonym Studio sporo z różnych sesji Johna Milesa oraz trochę Omegi. Ponadto pierwszy grunt pod nadchodzący cover album Heather Novej, w czym także przysłużyli się Journey w czterodekadowym przeboju.
Na świątecznie przez moment Pretty Maids, zaś na domiar oczekiwań, wkrótce nowego solo albumu Ronniego Atkinsa, nutka z pierwszego mini albumu jego hard'n'heavy Duńczyków.
Po jednym kawałku z wciąż bardzo nowych i lubianych przez nawiedzonego albumów Rhapsody Of Fire, Houston, Groundbreaker, Mostly Autumn, Deep Purple oraz Jima Peterika.
Do tego cudowne trzy fragmenty drugiego longplaya waszyngtońskich Giuffria. Tak się złożyło, że w eter poszybowały, o różnych napięciach ballady, jednak dajcie wiarę, cała płyta rewelacyjna. Przyjdzie czas w jej temacie się uzupełnić. Takie granie tylko w tamtej epoce. Ktoś zapyta, skąd takie melodie, skąd ten entuzjazm? A właśnie, ponieważ tę muzykę nagrywano w uśmiechniętej słońcem Kalifornii, a na czele grupy stał niesamowity w pomysły klawiszowy wirtuoz Gregg Giuffra. Facet, którego słusznie kojarzymy z niedawno wskrzeszonymi Angel, ale też wczesnymi House Of Lords. Kapitalny muzyk, jasny umysł, polot i fantazja, a także dbałość o melodie. Niewygodna twórczość, jak na dzisiejsze odjechane czasy. I tylko głupio mi, iż zupełnie zapomniałem dopowiedzieć na antenie słówka dotyczącego kawałka "Girl". A przed jego wyemitowaniem obiecałem to zrobić. No cóż, było przed drugą, czas zaczął coraz bardziej ograniczać, a na dodatek odtwarzacz znowu zaczął pojękiwać. Mną też zawirowało i jakoś na śmierć zapomniałem. A chodziło o ten wstęp, kiedy David Glen Eisley podśpiewuje: "be my, be my baby". Oczywiście, brawo, wygrał pan lutownicę - mamy tu nawiązanie do przeboju dziewczęcych The Ronettes "Be My Baby".
Topem audycji trzy wyborne nowości. Dwie zasponsorowane mikołajem przez mojego Tomka - albumy Chrisa De Burgha oraz The Stranglers, oraz jedną (choć otrzymaną od razu w dwóch egzemplarzach) od mojej sisterki Elizabeth - The Doobie Brothers. Bombowe kompakty. Wszystkie trzy. Radocha, jak ta lala. Wryły się te płyty w zakamarki mych namiętności i nie puszczają.


Chris De Burgh "The Legend Of Robin Hood"
- długo tego szukałem. Bezskutecznie. W polskiej dystrybucji płyty nie ma, jak też niestety coraz więcej wydawałoby się innych pewniaków. Czym oni handlują w tych błazeńskich mediamarkto-empikach? Strach pomyśleć. Jakieś Irenki, Oesteery, plus wszystko to, co podeślą polskie filie Warnera, Universal czy Sony. Najłatwiej im natłuc matryce tego krajowego szajsu, zamiast porozumieć się z sąsiadującymi niemieckimi oddziałami oraz wbić z nimi w owocną kooperację. U naszych zachodnich sąsiadów wciąż walczy się o klienta, a sklepowa podaż nieprzerwanie imponuje. W Polsce muzyka na nośnikach zanika. Wypada sobie uświadomić, że ta część cywilizacji pomału za nami. Ale tak się dzieje, jeśli do wykonywanego zawodu, ale i do pasji, nie podchodzimy czule, drobiazgowo, z romantyczną dbałością.
Chris De Burgh ma dar do narracyjnego śpiewania. Dobrze mu też w odzieniu trubadura. Dlatego temat Robin Hooda dla niego jak znalazł. Można nawet się dziwić, że dopiero teraz Pan Krzysio wziął się za tego niesławnego szlachcica z lasów Sherwood. Jednocześnie też szefa najsłynniejszej w dziejach bandy banitów, którą inni zdążyli już wielokrotnie przyozdabiać nutami - a te najsłynniejsze spłodzili Clannad. -- Robin to bohater wyspiarskiego folkloru, także literatury, filmu i muzyki. Mistrzowski łucznik, okradający bogatych, wspierający ubogich, człek szlachetny i sprawiedliwy, jednocześnie o cechach dzisiaj w przyrodzie niewystępujących. Wyjęty spod prawa przystojniak, który ukochał las, podobnie jak paręset lat później Janosik góry. Miał zatem De Burgh o kim i o czym zaśpiewać. Zrobił to fantastycznie. Inaczej zresztą by nie potrafił. Taki już jest.

The Stranglers "Dark Matters"
- ostrzegano mnie, że znowu są świetni. Lecz tej płyty również za chiny ludowe nie szło nigdzie u nas zdobyć. Kolejna atrakcyjna pozycja wypięta na polskie podwórko. Brawo polscy dystrybutorzy, podrapcie się po tych leniwych dupskach i pustych od nieróbstwa łbach.
Jean Jacques Burnel w jednym z wywiadów walnął: "jesteśmy bandą starych facetów i chcemy, by nasza muzyka to odzwierciedlała". Brawo. Oto przed nami orzeźwiająca i bezlitosna żółć tych odwiecznych na pół punkowych Dusicieli. Prawdziwych wyrzutków, których nie zechciał punk, więc wdali się w przymierze z new wave oraz prostym rockiem. Zaś nurtowi, który ich odrzucił, wyciągnęli środkowy palec, na którym wzbogacające brzmienie grupy klawisze. Jakże przyjemnie było pogapić się na furię bractwa z fryzurami na cukier. A tymi klawiszowymi meandrami zarządzał Dave Greenfield. Od maja ubiegłego roku niestety nie ma go już z nami, choć na trzech czwartych tego albumu jeszcze z nami pomieszka. Wczoraj trzy fantastyczne kawałki, w tym bosko na wirująco-kołowrotkowe klawisze rozpisane "The Last Men On The Moon". Cóż za muzyka, cóż za album. Nawet, jeśli nie powiewa dawnym buntem, obecnie wyrażając się być może nieco bardziej stonowanym hałasem. Ale niekiedy, ten właśnie dla siwowłosych punk rock, też potrafi przyłożyć. Sprawdźcie, polecam, niekoniecznie czekajcie do naszego kolejnego spotkania. Dawno Stranglersi tak fajnie nie zagrali. Inna sprawa, w ogóle długo ich nie było. Szkoda, że od teraz Greenfield już tylko we wspomnieniach. Baz Warne oraz Jean-Jacques Burnel świetni. Dają wokalnie radę, że nie tęsknię za Hugh Cornwellem. Chyba, że mowa o dawnych płytach. Wiadomix.

The Doobie Brothers "Liberté". O okolicznościach zdobycia tego kompaktu rozpisywałem się całkiem niedawno. Moja Siostrzyczka to wielka postać. Niepierwszy raz, jak się okazało. Czułem, że po ostatnich niezłych płytach, tym razem Doobies znowu przywalą. I przywalili. Zmotywowali się, by z racji artystycznej pięćdziesiątki, a i niedawnego wbicia do Galerii Sław, zrobić coś wyjątkowego. Ach, no i nie dajcie się zwieść okładce, na której tylko podstawowy trio trzon, a przecież de facto wali tu po instrumentach bity tuzin muzykantów. Jakże me serce radują lubiane głosy Toma Johnstone'a oraz Patricka Simmonsa - wymiennie rwący gardłowe struny. John Shanks (tak tak, ten sam, co też u Bon Jovi) naharował się przy potencjometrach i suwakach, ale wszystko brzmi perfekt. Jednak brzmienie brzmieniem, ale co za piosenki! Lepszych nawet bym nie wyśnił. Wczoraj pierwsza tura, cztery spośród dwunastu. Za tydzień ciąg dalszy. Wspólnie się przekonamy, że to płyta bez nawet jednej skazy. Muzyka tu biegnie aż iskrzy i nigdy nie zwalnia. Pozwólmy jej rozgościć się w naszych domach. Niech nikt jej nie przycisza, nie zagłusza, nie niszczy. Właśnie w takim graniu bije tętno mojego świata. W takiej otoczce czuję się najlepiej.
Czy wyczuliście w pierwszych taktach "Just Can't Do This Alone" zamierzone nawiązanie do hitowego "Long Train Runnin' "?
Moja Sisterka ma do The Doobies lekką rękę. Kiedy w 1989 roku słała do mnie przez Ocean świeżutkie wówczas "Cycles", chyba nie myślała, że wędruje do brachola jedna z jego albumowych życiówek. A teraz proszę, historia niemal się powtarza. Ostatnie płyty grupy, które kupowałem sam, bywały poprawne, ale nie porażały, a tu, teraz, co za historia - kolejna płyta Doobies od Eli, i kolejna rewelacyjna! Chwilo trwaj! Jestem szczerze wzruszony, że mogę na moim fm serwować taką muzykę. Już teraz wypatruję kolejnej niedzieli. Niech ten szary w pogodzie tydzień kończy się jak najszybciej, niech migiem przybywa kolejne nawiedzone.
Do usłyszenia ...

JOHN MILES "Upfront" (1993)
- Now That The Magic Has Gone
- Pale Spanish Moon

PRETTY MAIDS "First Cuts... And Then Some" (1999)
- A Merry Jingle - {feat. IAN GILLAN} - {oryginalnie na EP "In Santa's Claws" /1990/}
- Fantasy - {oryginalnie na mini LP "Pretty Maids" /1983/}

HEATHER NOVA "Live in Warsaw - 8 XI 2011" (2011) - materiał dostępny jedynie za pośrednictwem strony Artystki. Każdy koncert z tamtej trasy można było kupić za dziesięć euro już w chwilę po jego zakończeniu.
- Higher Ground

JOURNEY "Escape" (1981)
- Don't Stop Believin'

ERIC WOOLFSON and ALAN PARSONS "Freudiana" (1990)
- There But For The Grace Of God - {śpiew JOHN MILES & MARTI WEBB}
- Freudiana - {śpiew ERIC WOOLFSON}

THE DOOBIE BROTHERS "Liberté" (2021)
- Oh Mexico
- Cannonball
- Shine Your Light
- Just Can't Do This Alone

TINA TURNER "Wildest Dreams" (1996)
- Missing You - {John Waite cover} - {na gitarach TREVOR RABIN oraz niewymieniony w czołówce JOHN MILES}

THE STRANGLERS "Dark Matters" (2021)
- If Something's Gonna Kill Me (It Might As Well Be Love)
- No Man's Land
- The Last Men On The Moon

OMEGA "Greatest Performances" (2021)
- Nem Tudom A Neved
- Győngyhajú Lány

CHRIS DE BURGH "The Legend Of Robin Hood" (2021)
- The Tale Of Robin Hood
- The Man With The Double Face
- Home From The War (Part One)
- Live Life, Live Well
- Home From The War (Part Two)

MOSTLY AUTUMN "Graveyard Star" (2021)
- Razor Blade

THE ALAN PARSONS PROJECT "Tales Of Mystery And Imagiation - Edgar Allan Poe" (1976)
- (The System Of) Dr. Tarr And Professor Fether - {śpiew JOHN MILES}
- Arrival - {fragment instrumentalnej suity "The Fall Of The House Of Usher"}

JOHN MILES "Stranger In The City" (1977)
- Stranger In The City

DEEP PURPLE "Turning To Crime" (2021)
- Lucifer - {The Bob Seger System cover}

RHAPSODY OF FIRE "Glory For Salvation" (2021)
- Magic Signs

GIUFFRIA "Silk + Steel" (1986)
- Love You Forever
- Girl
- Change Of Heart

JIM PETERIK & WORLD STAGE presents "Tigress - Women Who Rock The World" (2021)
- Prom Night In Pontiac - {feat. CHLOE LOWERY}

GROUNDBREAKER "Soul To Soul" (2021)
- There's No Tomorrow

HOUSTON "IV" (2021)
- She Is The Night


Andrzej Masłowski
 

"NAWIEDZONE STUDIO"
w każdą niedzielę, godz. 22.00 do 2.00

na 98,6 FM Poznań lub www.afera.com.pl
 

"Nawiedzone Studio dla tych, którzy wiedzą, co w muzyce najpiękniejsze"