czwartek, 9 grudnia 2021

Król Ryszard

Jeśli do kina to tylko z Ziółkiem. -- "King Richard: zwycięska rodzina" to kolejna w punkt propozycja Tomka. Po Kurierze Francuskim pozwólcie, że ja w doborze repertuaru przez pewien czas pomilczę.
Nareszcie jakiś inny film. Bez polityki, dystopii, matrixów czy batmanów, a także wszelakich baśniowych bzdurek, pomimo iż historia tenisowych sióstr Williams, w sumie opiera się na Kopciuszku. Po części dosłownie, po części w przenośni. Ich tata (tutaj znakomity Will Smith, na potrzeby roli nawet nucący country) poddawał dziewczynom filmową adaptację Kopciuszka za wzór czerpania dobrych wartości. Jednocześnie zatrzaskując drzwi przed ulicą i narkotykami. Grubo ponad dwie godziny, ani chwili nudy, pomimo iż to świat tenisa, do którego nigdy mnie nie rwało. Może za wyjątkiem 1985 roku, kiedy wygrałem turniej osiedlowy. Niestety bez dyplomu. Ten za to przypadł mi parę lat później dzięki drugiemu miejscu w zawodach szachowych. Widocznie za dużo paliłem i konieczna okazała się zmiana dyscypliny.
W "King Richard: zwycięska rodzina" nie uświadczymy współczesnej propagandy zdrowego odżywiania. Może dlatego, że niehisterycznie, acz jednak twardą ręką i dużą miłością wychowywane Venus i Serena, najnormalniej lubią frytki oraz hamburgery, i w filmie też je jadają, popijając colą, a na planie nie przypatruje się filmowcom żaden wynajęty przez służby dietetyk czy psi behawiorysta. I to też kolejny stopień zdrowego rozsądku.

Przyszła paka z Ameryki. Sisterka naprawdę podesłała dwa egzemplarze tej samej najnowszej płyty The Doobies. A płyta rewelacyjna! Miałem nosa, by Siostrzyczkę o nią pomęczyć. Posłuchamy w niedzielę, a śpiochom już teraz niech się przyśni, że wykupiłem im cały nakład.
Ostatnio wleciało mi kilka świetnych płyt. Jako radiowiec muszę mieć przecież z czego grać. Nie skompromituję się strumieniami, nie stać mnie na to. Poza tym, moje credo brzmi: radiowiec bez płyt jest jak chirurg bez narzędzi.

Pani na Poczcie zaproponowała zakup jakiegokolwiek artykułu z oferty jej placówki oraz wrzucenie go do kosza z napisem: "akcja Dom Dziecka". Odpowiedziałem, że akcja w porząsiu, jednak ja konsekwentnie wspomagam psiaki. Mam do nich większe zaufanie. Bo z małych ludzików zawsze istnieje ryzyko, że wyrosną bejsbolowi patrioci, po co więc później pluć sobie w brodę. 

Śnieg pada, na termometrze minus trzy, odczuwalne minus trzynaście, nastrój minus trzydzieści. Jeśli komukolwiek podoba się coś takiego, szczerze współczuję i życzę szczęścia w kolejnym losowaniu. Albo od razu polecam zostać wroną. Te głupie ptaszyska mają do dyspozycji cały świat, a wybierają mrozy. 

Zmarły przed kilkoma dniami na kowid-dziewiętnaście Kóbor János, okazał się antyszczepionkowcem. To zmusza mnie do trzymania kciuków za wszystkich pozostałych, którzy ufają, że wybrany przez nich bóg ich kocha. Łączę się z Eric'kiem Claptonem, kolejnym antyszczepionkowcem oraz antymaseczkowcem. Trwaj w zdrowiu Eric, zależy mi, ja naprawdę Cię kocham.

Przed kilkoma dniami odszedł John Miles. Teraz widzę, że nawet o tym nie wspomniałem. Tak mną zawirowało, że nie było kiedy napisać. Na usprawiedliwienie biorę przygotowanie sporej ilości muzyki na najbliższą niedzielę. Zagarnę kilka jego solowych płyt (pewnie zagram maks z jednej), do tego The Alan Parsons Project, Tinę Turner oraz Jimmy'ego Page'a. Uzbiera się mocna z tego godzina. Posłuchacie mili Państwo, jakiego kalibru wokalistę właśnie żegnamy. Nie tylko od osławionego "Music". 

a.m.